poniedziałek, 23 sierpnia 2010

Filmy rozmawiają ze sobą, part 1


"White Lightnin" Dominica Murphy'ego. O czym informuje napis na początku: film zainspirowany prawdziwą historią. Jesco White’a – stepującego tancerza wywodzącego się ze środowiska biedoty w "dzikiej" amerykańskiej Wirginii Zachodniej, ale też chorego psychicznie narkomana i kryminalisty, popadającego z czasem w coraz większy obłęd.

Całość w swoim mocno postmodernistycznym stroju przypomina "Bronsona" Nicolasa Windinga Refna. Temperamenty reżyserów różne, ale półka ta sama. W obu przypadkach narratorami filmów są ich socjopatyczni bohaterowie, dla obu, nowoczesnych, "awangardowych" w formie charakterystyczny jest ten sam brak wartościowania w przedstawieniu niemoralnego bohatera, dwuznaczność łagodzona przez jednoznacznie skrzywiony obraz świata przedstawionego. W "Bronsonie" rzeczywistość (ograniczona głównie do więzienia, środowiska przestępczego, zakładu psychiatrycznego) sprawiała wrażenie jakby przefiltrowana została przez "mechaniczną pomarańczę" (do którego to filmu Kubricka Refn wyraźnie nawiązywał), w "White Lightnin" podobnym filtrem jest coś jakby kazanie nawiedzonego kaznodziei, w którego ustach pojęcia jak grzech, zło, diabeł przybierają wyłącznie swoje formy ostateczne, skrajne.

Bardzo lubię "Bronsona" Refna. Ogólnie rzecz biorąc podobał mi się również "White Lightnin". Jednak oglądając ten ostatni film z czasem nie byłem już pewien czy dyskomfort, który podczas seansu odczuwam pochodzi bezpośrednio od jego twórcy, czy może z faktu, że coraz mniej przekonuje mnie tego rodzaju nowoczesność w kinie - przemielająca wszelkie wartości.

Kolejny film z tej półki to "Synu mój, synu cóżeś ty uczynił?" Herzoga. Nieco odmienny od powyższych. Z jeszcze większym stężeniem absurdu, nonsensu, jakiejś nierealności, ale również rzecz zainspirowana prawdziwą historią - tym razem mężczyzny, który zabił swoją matkę. Film Herzoga poznawałem z zaciekawieniem, irytacją, rozbawieniem, znużeniem. Z mieszanymi odczuciami innymi słowy, ale raczej bez większego niepokoju po drodze. Coś z tego ostatniego pojawiło się dopiero kilka dni po seansie, gdy w jednej z recenzji przeczytałem, że oglądając go miałem w istocie do czynienia z "radosnym absurdem" i "przednią" zabawą. Fakt, też się kilka razy zaśmiałem, mam jednak szczerą nadzieję, że to jednak nie o radość chodziło w tym przypadku reżyserowi.

Kolejny film, "The Killer Inside Me" Michaela Winterbottoma, ma coś wspólnego i z "White Lightnin" i z "Synu mój, synu…" Nie do końca, ale za to już od początkowych napisów. Amerykańskie południe, jakaś gra konwencją, gatunkami, coś z kina noir, coś z współczesnego westernu, i z kina Lyncha ponownie, w porównaniu do filmu Herzoga niewiele, ale słychać tu echa "Miasteczka Twin Peaks", a grający jedną z ról Bill Pullman sprawia wrażenie jakby na plan trafił wprost z pośrednio lynchowego "Surveillance". Narrator filmu i jego główny bohater, znakomicie grany przez Casey'a Afflecka z tym jego głosem, jakby miał się za chwilę rozpłakać – też bardzo niekonwencjonalny. Postmodernistyczna lajtowość kończy się gdzieś w okolicach trzydziestej minuty wraz z jedną z najbrutalniejszych scen przemocy, jakie w kinie w ogóle widziałem.

W filmie Winterbottoma ofiara grana jest przez śliczną, mainstreamową gwiazdkę Jessicę Albę. Bez wątpienia nieprzypadkowo, bo i zapewne jest to film wymierzony również w kino głównego nurtu, te które – co jest już trywialnym stwierdzeniem – fałszywą, ekranową przemocą się w niemałym stopniu żywi. Fałszywą, bo ekscytującą. Piszę, że "również", chociaż nie mam pojęcia jaki był tu u podstaw zamysł reżysera. Mnie jednak "The Killer Inside Me" nawet bardziej niż w "brutalne Hollywood" wydał się wycelowany w swoich nie-mainstreamowych krewniaków, tych robiących kino niekonwencjonalne, adresowane do tzw. "świadomego widza".

W kinie głównego nurtu przynajmniej wciąż istnieje, wciąż niedoceniany, jasno określony podział na to, co dobre, a co nie. Wartości mogą być banalne, tym bardziej wyrażający je bohaterowie, ale jakie by nie były - nie znoszą się wzajemnie. Tak jak znoszą się w każdym z trzech wcześniej wspomnianych filmów. Przemoc jest przewodnim tematem każdego z nich, jednak nawet razem wzięta, podsumowana, nie ma w sobie tak dużej, odpychającej siły rażenia jak te kilka minut z "The Killer Inside Me". Podobnie rzecz się ma z zadającymi przemoc bohaterami tych filmów. A przecież Winterbottom jako jedyny w tym gronie nie inspiruje się prawdziwą historią. Stąd pojawiają się wątpliwości, czy te nowoczesne, nieszablonowe kino mające być w zamierzeniu krokiem naprzód, nie wykonuje przypadkiem czegoś w rodzaju fikołka. Do tyłu.

Być może brzmię teraz moralizatorsko. Trochę się boję, że mogę brzmieć. Być może każdy ze wspomnianych wyżej twórców na swój sposób próbuje, jak Winterbottom, obnażyć przemoc na której kino żeruje, tudzież np. opisać taką a nie inną, ale zepsutą, złą, niemoralną współczesność. Oczywiście upraszczam te filmy wrzucając je do jednego kosza i przyjmując dla wszystkich tą samą krytyczną postawę. W "Bronsonie" niewątpliwa jest i ironia i samoświadomość twórcy: bohater w swojej przestępczej karierze dąży do sławy, uwielbienia tłumu na podobieństwo filmowych gwiazd. W "White Lightnin" niemoralność znosić może współczucie dla pogrążonego w szaleństwie, skrzywdzonego bohatera. Z kolei u Herzoga rozmiary absurdu być może rzeczywiście są tak duże, że nie ma nic niewłaściwego w uznaniu całości za radosną zabawę. I tak dalej. Ale wątpliwości pozostają.

I na koniec jeszcze jeden tytuł. Ostatni film wspominanego Refna, zrealizowana po "Bronsonie" – "Valhalla Rising". Też postmodernistycznie. Artystyczna rzeźnia z wikingami i chrześcijańskimi misjonarzami trafiającymi do Ameryki (znowu), gdzie stopniowo tracą i zmysły i życie. Ale rzeźnia tylko do czasu. Całość kończy scena ofiary jaką składu tu z siebie barbarzyńca będący głównym bohaterem filmu. Scena piękna, bo zaskakująco nieefektowna. We wspomnianym wcześniej najbrutalniejszym momencie "The Killer Inside Me" Winterbottom uderzał w widza przyzwyczajonego do atrakcyjnej przemocy pokazując jak daleka od atrakcyjności jest ona w swojej istocie. W zakończeniu "Valhalli..." Refn postępuje odwrotnie, ale paradoksalnie – również uderza. Rezygnując z przemocy nieoczekiwanie odbiera oglądającemu satysfakcję z finałowej jatki, na którą ten liczył. I pozostawia go z uczuciem niedobrego niedosytu. Im więcej o tym myślę, tym bardziej lubię ten film.

7 komentarzy:

  1. Bardzo fajny tekst. Zaskoczyłes mnie tym cytatem o Herzogu - "radosny absurd". No to jest nas dwóch.
    Niestety na moje brzmisz trochę moralizatorsko;] Ja jestem zdania, ze taki wyraźny podział na dobre i niezbyt dobre, to jedna z rzeczy, które najbardziej psują polskie kino. Bardzo fajnymi wyjątkami są tu oczywiście twory typu Rewers czy Dom zły, choć w obu o moralność się rozchodzi.
    Fajnie napisałeś o Valhalli. Kocham zakończenie tego filmu. No dobra, kocham tam praktycznie wszystko. Ale zakończenie było dla mnie jednak bardzo mocne, także w sensie przemocy. Siła sugestii, Winding Refn jest w tym świetny.

    OdpowiedzUsuń
  2. Temat tego, co psuje Polskie kino jest bardzo szeroki. :) Wydaje mi się jednak, że to nie przez podział na dobre i złe powstają filmowe dydaktyczne czytanki. Wierzę, że wszystko jest kwestią talentu, intelektu i dystansu (również do samego siebie). A w konsekwencji odpowiedniego wyważenia proporcji, dostosowania tematu do bohaterów, czasu, miejsca itd. Wyobrażasz sobie co by było, gdyby "Dług", który jest przecież współczesnym moralitetem, wyreżyserowała - dajmy na to - pani od "Galerianek" a nie Krauze? Albo gdyby Falk zrobił "Dom zły" a Wajda "Rewers"? ;)

    Swoją drogą, pisząc o podziale na dobre i złe nie mam na myśli filmów z jakimś koniecznie poprawnym "przesłaniem". Może być i niepoprawne, zwłaszcza jeśli dochodzi się do niego uczciwą drogą. Za znakomite uważam np. kino Audiarda, który opowiada bardzo dwuznaczne historie, i na różne sposoby też usprawiedliwia swoich bohaterów, ale który jednak nigdy granic moralnych jako takich nie zaciera. Zawsze jest u niego jasne co jest dobre a co nie. Z czego zresztą jego filmy czerpią swoją dwuznaczność, siłę.

    Fajnie, że się podobało. :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Gdyby Falk zrobił "Dom zły" to miast niezrozumiałego artystycznego bełkotu mielibyśmy "uniwersalną historię pełną emocji, poruszającą i mówiącą niebanalnie o sprawach wyższych"; innymi słowy byłby to film o "sile rażenia tragedii greckiej"! ;)

    Musisz częściej pisać o takich ciekawostkach jak "White Lightnin", bo leń ze mnie straszny, trzeba mnie długo zachęcać, bym po coś sięgnął. Tu się udało.

    OdpowiedzUsuń
  4. Fajny tekst, sam miałem ochotę coś takiego napisać.Muszę jednak być odrobinkę krytyczny Arku, otóż dotychczasowa Twoje teksty czytałem z przyjemnością jako opinie specjalisty. Kogoś mającego coś ciekawego do napisania, ten jest trochę wg mnie napisany ogólnie, lakonicznie, (co nie znaczy, że się z nim nie zgadzam).
    Po prostu podniosłeś sobie wysoko poprzeczkę znakomitym esejem nt. kina Audiarda i dlatego marudzę:)

    Piotrze:

    Czy uważasz Dom Zły za niezrozumiały artystyczny bełkot, czy źle Ciebie zrozumiałem?

    OdpowiedzUsuń
  5. Piotrze,

    No że trzeba Ciebie długo zachęcać to akurat wiem nie od dziś. :) Tym bardziej cieszę się, że tu się udało.

    Kulturku,

    Dziękuję za opinię. Zgadzam się, że powyższy tekst jest ogólny, ale też nie tyle chciałem tu coś szczegółowo analizować, co po prostu podzielić się kilkoma odczuciami, które akurat mi się nasunęły. Skoro już używamy specjalistycznych nazw to powiedzmy, że to bardziej felieton niż esej. :) Pierwszy felieton jaki kiedykolwiek napisałem więc... hm... bądźmy wyrozumiali. :)

    A Piotr żartował oczywiście.

    OdpowiedzUsuń
  6. Fakt, ale chciałbym czytać takie artykuły:) częściej. Podoba mi się takie zestawianie filmów ze sobą, to diablo trudna sztuka, a Tobie to wyszło wcale zgrabnie. Inna sprawa, że kilka tytułów wymienionych przez Ciebie widziałem, pozwoliło mi to głębiej wdrożyć się w tekst:)

    pzdr

    P.S. A ciekaw jestem, czy Piotr rzeczywiście żartował:)

    OdpowiedzUsuń
  7. Nie tyle żartowałem, co starałem się przemówić głosem pana Falka. Ostatnio miałem okazję z jego dobrym samopoczuciem zapoznać się ciut bliżej.

    OdpowiedzUsuń