Mój ulubiony film Ozu; bynajmniej nie najlepszy, ustępujący pod tym względem miejsca "Dryfującym trzcinom", "Tokijskiej opowieści" czy "Późnej wiośnie", ale żaden z jego filmów, które widziałem wcześniej nie dał mi odczuć tak mocno jak ten, jak wielką rolę odgrywa w jego spokojnej, nieefektownej twórczości całościowa, metafizyczna perspektywa. Czas i bezsilność. A także - a tym samym - że jest coś bezlitosnego w tym, z ducha mocno empatycznym kinie.
Poznając kolejne filmy Ozu nie sposób nie dostrzec ich bardzo daleko posuniętego podobieństwa, bynajmniej nie tylko dlatego, że część późniejszych to remaki tych, które Ozu zrealizował wcześniej; również oryginalne fabuły niejednokrotnie były u niego tylko pewną wariacją filmów, które je poprzedzały. Odgrywani przez tych samych aktorów niby nowi, a jednak jakby znajomi bohaterowie (często nawet o tych samych imionach) w obrębie innej/podobnej rodziny mierzyli się z tymi samymi, co zawsze problemami nieuniknionej rozłąki, straty, samotności.
Między wczesną a późniejszą twórczością Ozu jest jednak dość istotna, łatwa do uchwycenia różnica. Późniejsza jest bogatsza- w detale, w słowa, w drugoplanowe postacie, (w ekranowy czas), a także w barwy- w realizowanych od 1958 barwnych, wizualnie bardzo pięknych filmach, pastelowe, intensywnie, narzucające się swą malarskością kolory sprawiają wrażenie jakby były dla Ozu przede wszystkim środkiem, za pomocą którego mógł on akcentować bogactwo, pięknej w międzyczasie, codzienności. Na tle "Dryfujących trzcin" z 59 lub "Jesiennego popołudnia" z 62, filmy tak skromne jak zrealizowany przed wojną "Jedyny syn" czy właśnie "Był sobie ojciec"- wydają się nagie; ich lekko zarysowana, nieskomplikowana fabuła jest jak aż nazbyt widoczny pretekst do opowiedzenia kolejnej smutnej, buddyjskiej opowieści o przemijaniu - czyimś rozczarowaniu, czyjejś samotności.
W "Był sobie ojciec" uderza to może tym bardziej, że w przeciwieństwie do większości filmów Ozu akcja rozgrywa się tu na przestrzeni wielu, bo ponad dwudziestu lat. Shuhei Horikawa, samotnie wychowujący syna nauczyciel, po tym jak dochodzi do wypadku, w wyniku którego ginie jeden z jego z uczniów, biorąc za to pełną odpowiedzialność, odchodzi z pracy, zmienia miejsce zamieszkania, co w konsekwencji prowadzi do rozłąki z ukochanym synem - najpierw uczącym się, później pracującym w innym miejscu. Na upragnione ponowne wspólne zamieszkanie razem nie starczy już im czasu. I właściwie tyle. Ujmująco czuła więź między ojcem i synem, kilka scen bycia razem, kilka niebycia, spotkanie Shuheia z jego dawnymi uczniami, i przejmujący finał, w którym - jak to często u Ozu - ktoś płacze, albo jest bliski tego. Mimo że proste, spełnione życie wydaje się być w tym filmie - w którym nikt o nic wyjątkowego nie prosi - czymś mniejszym niż nagrodą, czymś naturalnym, na wyciągniecie ręki, pozostaje nieosiągalne.
Poznając kolejne filmy Ozu nie sposób nie dostrzec ich bardzo daleko posuniętego podobieństwa, bynajmniej nie tylko dlatego, że część późniejszych to remaki tych, które Ozu zrealizował wcześniej; również oryginalne fabuły niejednokrotnie były u niego tylko pewną wariacją filmów, które je poprzedzały. Odgrywani przez tych samych aktorów niby nowi, a jednak jakby znajomi bohaterowie (często nawet o tych samych imionach) w obrębie innej/podobnej rodziny mierzyli się z tymi samymi, co zawsze problemami nieuniknionej rozłąki, straty, samotności.
Między wczesną a późniejszą twórczością Ozu jest jednak dość istotna, łatwa do uchwycenia różnica. Późniejsza jest bogatsza- w detale, w słowa, w drugoplanowe postacie, (w ekranowy czas), a także w barwy- w realizowanych od 1958 barwnych, wizualnie bardzo pięknych filmach, pastelowe, intensywnie, narzucające się swą malarskością kolory sprawiają wrażenie jakby były dla Ozu przede wszystkim środkiem, za pomocą którego mógł on akcentować bogactwo, pięknej w międzyczasie, codzienności. Na tle "Dryfujących trzcin" z 59 lub "Jesiennego popołudnia" z 62, filmy tak skromne jak zrealizowany przed wojną "Jedyny syn" czy właśnie "Był sobie ojciec"- wydają się nagie; ich lekko zarysowana, nieskomplikowana fabuła jest jak aż nazbyt widoczny pretekst do opowiedzenia kolejnej smutnej, buddyjskiej opowieści o przemijaniu - czyimś rozczarowaniu, czyjejś samotności.
W "Był sobie ojciec" uderza to może tym bardziej, że w przeciwieństwie do większości filmów Ozu akcja rozgrywa się tu na przestrzeni wielu, bo ponad dwudziestu lat. Shuhei Horikawa, samotnie wychowujący syna nauczyciel, po tym jak dochodzi do wypadku, w wyniku którego ginie jeden z jego z uczniów, biorąc za to pełną odpowiedzialność, odchodzi z pracy, zmienia miejsce zamieszkania, co w konsekwencji prowadzi do rozłąki z ukochanym synem - najpierw uczącym się, później pracującym w innym miejscu. Na upragnione ponowne wspólne zamieszkanie razem nie starczy już im czasu. I właściwie tyle. Ujmująco czuła więź między ojcem i synem, kilka scen bycia razem, kilka niebycia, spotkanie Shuheia z jego dawnymi uczniami, i przejmujący finał, w którym - jak to często u Ozu - ktoś płacze, albo jest bliski tego. Mimo że proste, spełnione życie wydaje się być w tym filmie - w którym nikt o nic wyjątkowego nie prosi - czymś mniejszym niż nagrodą, czymś naturalnym, na wyciągniecie ręki, pozostaje nieosiągalne.
Uwaga spam! Okładkę do tego wydania stworzył (wydany zresztą u nas) wybitny Adrian Tomine...
OdpowiedzUsuńZabrzmi to trochę jak lizusostwo i swoisty truizm ale czytanie Twoich postów to prawdziwa przyjemność.
OdpowiedzUsuńKrzysztof,
OdpowiedzUsuńWidziałem, że jest również autorem okładki do wydanego przez Criterion "Jedynego syna" Ozu. Obie są znakomite.
bonusx,
Dzięki :)