niedziela, 11 września 2011

Red White & Blue, reż. Simon Rumley (2010)


Trzy kolory z tytułu to bezpośrednie nawiązanie do flagi amerykańskiej. Jeśli dodać do tego, że "Red White & Blue", pierwszy zrealizowany w Stanach film (młodego, zdolnego) Brytyjczyka, niezależny w formie, a w treści bardzo prowokacyjny – w drastyczny sposób opowiada o przemocy rodzącej przemoc, głównym bohaterem czyniąc przy tym weterana wojny w Iraku - to wyjdzie, że w swojej warstwie ideologicznej jest to kino podobnie antyamerykańskie jak swego czasu "Twentynine Palms" Dumonta, które zresztą wyraźnie wydaje się być tu główną inspiracją Simona Rumleya - w każdym razie pod tym względem. Zupełnie całości niepotrzebnym. "Red White & Blue" - będąc filmem z trochę jednak innej, niższej (co nie znaczy, że złej) półki niż wspomniany obraz Dumonta - broni się bez tego rodzaju naddatków. Rumley ma swój osobny styl (tu ujawniający się zwłaszcza w bardzo charakterystycznym, tylko pozornie niedbałym montażu), ma wrażliwość, jaja i własne obsesje – konsekwentnie powracające i w innych jego filmach (bardzo dobrym, osobistym "The Living and the Dead" z 2006, i w podpisanej przez niego noweli z "Little Deaths" z 2011 - jedynej, dla której warto ten ostatni film zobaczyć). Nie potrzebuje ideologii. „Red White & Blue” to subtelna i nieinfantylna, stonowana historia miłosna dwojga życiowych rozbitków/outsiderów - świetnie zagranych przez Noaha Taylora i Amandę Fuller - i brutalne kino zemsty, na tyle brutalne, że w pełni uzasadnionym wydaje się częste klasyfikowanie całości jako horroru. Film bardzo liryczny i bardzo drastyczny - jednocześnie (a nie po sobie); melodramat i horror, w którym finałowe akty przemocy nie tracąc nic ze swojego bestialstwa są również – jeśli nie przede wszystkim - wyrazem uczucia: towarzyszący im niesmak i skonfundowanie idzie w parze z potęgującym je jeszcze wzruszeniem cokolwiek nie na miejscu. Nie każdemu się prowokacyjny liryzm Rumleya spodoba; ja oglądałem – mimo wszystko trochę nierówne - "Red White & Blue" z otwartą buzią, a nie wątpię, że jego najlepszy film wciąż przed nim.

2 komentarze:

  1. To faktycznie wstrząsające kino. Swojego czasu obejrzałem ze względu na Marca Sentera, którego talent aktorski podziwiam, ale czas zainteresować się i reżyserem.

    OdpowiedzUsuń
  2. Przyznam, że nie kojarzyłem wcześniej Marca Sentera. Po zerknięciu w jego filmografię zgaduję, że "The Lost" na podstawie Ketchuma jest tym filmem, który warto zobaczyć. Miałem to kiedyś na celowniku.

    OdpowiedzUsuń