poniedziałek, 29 czerwca 2020

Dzika Orchidea 2: Smutna opowieść o Blue, reż. Zalman King (1991)

Po raz pierwszy obejrzałem będąc młodym człowiekiem, na początku lat dziewięćdziesiątych, w słoneczną niedzielę, gdy rodzice wyjechali na cały dzień, a ja rowerem do miasta i wypożyczalni, po film lub filmy, które wolałem obejrzeć sam. Znałem już pierwszą Dziką orchideę (1989), która nie podobała mi się - ani wtedy, ani dziś, choć wtedy bardziej w erotycznych scenach. I niby wiedziałem czego się spodziewać, ale okazało się, że wcale nie, bo zaskoczyła mnie Blue swoim nastrojem jak z jazzowej ballady, czułością. Dziś to tak nazywam, wówczas tylko przyjmowałem i w następnych latach wypożyczyłem wielokrotnie (częściej chyba tylko Myszy i ludzi (1992) Gary'ego Sinise) i oglądałem - tak jak wtedy często oglądało się filmy - jakbym słuchał ulubionej kasety.                      

Na IMDb stoi ze średnią 4.0, co jest pewnie jednym z powodów, dla których mało kto dziś po Dziką Orchideę 2 sięga. Nie przeszkadza mi to, trochę nawet przeciwnie, a jednak szkoda świetnej roboty twórców i aktorów, serca, które włożyli, muzyki George'a S. Clintona, zdjęć Marca Reshovsky'ego.

Wyglądałoby to może inaczej, gdyby nie tytuł. Gdyby zostawić Blue Movie Blue (lub alternatywny Two Shades of Blue), a o Wild Orchid zapomnieć. Oba filmy, odległe od siebie o trzy światy, to przypadek trochę jak z Halloween 3: Season of a Witch (1982) Tommy'ego Lee Wallace'a, źle przyjętego, bo ktoś pozostał przy starym tytule, a zrobił nowe. Tyle że pierwsze filmy serii Halloween były udane, a pierwsza Dzika orchidea - chamski raczej i gwiazdorsko narcystyczny erotyk dla motocyklistów i prenumeratorów Playboya - zupełnie nie. Chociaż sprzedał się pewnie dobrze.  

Długo uważałem, że to czysto marketingowy chwyt, tytuł-magnes, który ma przyciągać tym, co głośne, a skoro erotyczne i głośne to również skandaliczne, ale wracając do Smutnej opowieści o Blue kilka dni temu pomyślałem, że ta orchidea, to trochę jak porównanie do chryzantemy w japońskich filmach - np. Mikio Naruse zrobił w 1954 Ostatnie chryzantemy o starzejących się gejszach (nie wiedziałem, widziałem inne chryzantemy, ale nie o gejszach), a Blue ze Smutnej opowieści, zamknięta w luksusowym burdelu, jest przecież na gejszę stylizowana. I może to jakiś trop, dalekie i może nawet przypadkowe pokrewieństwo z wrażliwym na los kobiet kinem Naruse czy Mizoguchiego, i może to nie tytuł drugiego filmu jest niewłaściwy, ale pierwszego. 

Jakby nie było, po latach wciąż zadziwia mnie swoim wyczuciem i delikatnością. I że to właściwie baśń, tyle że zakamuflowana, w strukturze, chociaż świat przedstawiony też nie jest do końca realny, niby koniec lat pięćdziesiątych i zgadzają się samochody, ale szczegóły już niekoniecznie i unosi się nad całością aura filmowej fantazji, jakby cała obrazowana rzeczywistość była po prostu kinem, świadomą siebie kreacją, baśnią, która ponieważ jest baśnią o niewinności nie do złamania, ma prawo zakończyć się dobrze.

Jest bardzo muzyczny, zwłaszcza w pierwszej części z Tomem Skerrittem w roli ojca, jazzowego muzyka w drodze od miasta do miasta, od klubu do klubu, w towarzystwie córki, jednak melancholijna jazzowa nuta obecna jest do końca i nie tylko w dźwięku, ale i w obrazie i w ciszy - właściwie wszystkie ważne postacie sprawiają wrażenie uwięzionych we własnych światach, w geście - delikatnym dotyku, którym budzi Blue najpierw ojciec, później wchodzący w jego rolę - i grający ją lepiej - Sully, kierowca i ochroniarz w domu publicznym, czuły, milczący twardziel w kowbojskim kapeluszu i z przeoraną doświadczeniem twarzą Roberta Davi, tego vhs-owego motherfuckera, który nigdy nie był tak wzruszający.         

Baśń jest w miłości od pierwszego wejrzenia, tej rodziców Blue, o której opowiada jej ojciec i tej, której sama doświadcza, gdy w podróży poznaje przelotnie nastoletniego Joshuę. Kiedy w drugiej części filmu królewicz i prawiczek Joshua, ciągnięty przez złego króla, trafia do domu publicznego, w którym uwięziona jest Blue i wybiera ją, ale nie rozpoznaje, to jest to jak Kopciuszek w krzywym zwierciadle, na smutno. I jeszcze grana przez Wendy Hughes burdelmama - zła macocha, która pierwszego dnia służby Blue każe jej włożyć czerwone pantofelki. 

Przejmująca i bliska jak przyjaciółka jest Nina Siemaszko w roli tytułowej. Dużo mniej jak Carre Otis z pierwszej Dzikiej orchidei, a dużo bardziej jak dziewczyna ze szkolnego korytarza, zamknięta w sobie, bo z bagażem doświadczeń. I chociaż opowieść o jej bohaterce, to też opowieść o seksualnej inicjacji, kamera nigdy nie ślini się na jej widok, nagości jest niewiele, a gdy już, to jest skromna i wstydliwa, z intymną granicą, z której istnienia Zalman King dobrze zdaje sobie sprawę i nigdy nie przekracza.














   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz