"W
Kalifornii człowiek już nie odróżnia rzeczywistości od fikcji" – słowa,
które w początkowych partiach "Blondynki" Andrew Dominika wypowiada
matka Normy Jean, można by uznać za swoiste motto filmu, obecne zarówno w
atmosferze rodem z sennego koszmaru, jak i w ekscentrycznej stronie
formalnej. Podstawową materią są tu obrazy udające te najlepiej zapisane
w zbiorowej pamięci przedstawienia Monroe – wcielenia filmowe, prasowe,
prywatne, ożywione i wrzucone w nowy kontekst, wciąż jednak związany z
biografią gwiazdy. Trochę jak w tych biograficznych lub około
biograficznych filmach o malarzach lub fotografach, w których forma
stylizowana jest na prace ich bohaterów. "Blondynka" nie tyle jest więc
opowieścią o prawdziwej Monroe, co o jej wizerunku. O Marylin z
medialnych obrazów, jedynej Marylin, jaką znamy. Jest raczej fantazją o
faktach niż opowieścią o nich. Fikcją wymieszaną z rzeczywistością, snem
z jawą.
A właściwie koszmarnym snem z koszmarną jawą – Dominik
nawet specjalnie nie ukrywa, że ma w pogardzie klasyczne Hollywood, jego
hity i mity. Ikoniczne filmy, ale też zdjęcia i piosenki Monroe odziera
z ich glamourowego fałszu, odsłania przemoc za kulisami i powszechne
przyzwolenie na nią. Mimo że wizualnie "Blondynka" jest filmem
oszałamiającym: kalejdoskopowym celuloidowym snem zanurzonym w kinowej i
fotograficznej tradycji, trudno tu o wyznanie miłości do filmowych
obrazów – nośników szlachetnych idei. Jest dokładnie przeciwnie. To film
o niemoralności Hollywood. Słynnej sekwencji ze "Słomianego wdowca"
Billy'ego Wildera – z Monroe stojącą nad kanałem wentylacyjnym, w
podwiewanej sukience, nie odzyska po "Blondynce" już żadna subwersywna
interpretacja. W epizodzie z Kennedym i fantasmagorycznej sekwencji
kinowej, fellatio, do którego zmusza Normę lider wolnego świata, śnione
jest jako scena z kolejnego z glamourowych filmów Monroe: pornograficzna
bajka dla mas, w której słynna blondwłosa aktorka ma schadzkę z
najprzystojniejszym z mężczyzn rządzących światem.
Na
segmencie z JFK jeszcze się na chwilę zatrzymam. Jest mocny i szyderczy:
ludzie prezydenta ciągną półprzytomną Monroe na spotkanie niczym
"kawałek mięsa", przed gabinetem płacze kobieta, on sam leży w łóżku i,
rozmawiając przez telefon, arogancko tłumaczy się z zarzutów seksualnego
molestowania, a wyświetlane na ekranie telewizora nagrania z Programu
Apollo przechodzą w kiczowate sci-fi i symbolicznie obrazują prezydencką
erekcję i szczytowanie. Kennedy'ego gra Caspar Phillipson, ten sam
aktor, który grał go w "Jackie" Pablo Larraina – to w końcu ten sam
prezydent. Jad Dominika niemal rozsadza ekran.
Podobnie jak
przez cały seans aktorstwo Any de Armas. Nic, że Monroe w "Blondynce"
jest z celuloidu, mitu i snu. Takie było i jest kino. Tak samo mylone z
życiem wczoraj, jak dziś. Jest jakimś paradoksem filmu Dominika (a może w
ogóle nim nie jest), że w historii dziewczyny tak bardzo
uprzedmiotowionej i ostatecznie pokonanej przez świat – historii
surrealistycznej i intymnej zarazem – to właśnie ona jest tą, która
istnieje najbardziej, czuje najwięcej – niezależnie od władzy, jaką mają
nad nią inni: najpierw i zawsze matka, jej urojenia i wielki nieobecny
ojciec, potem Hollywood. Jej kolejni partnerzy, ten brutalny i ten
intelektualny, wypadają przy Monroe, jakby byli tylko po części, trochę
żałośnie, jak Joe DiMaggio, a trochę śmiesznie, jak Arthur Miller –
sceny obrazujące początki związku aktorki i dramaturga to jedne z
nielicznych prawdziwie jasnych momentów filmu.
W znakomitej
sekwencji castingu do roli w "Proszę nie pukać" Roya Warda Bakera, kiedy
przesłuchanie kończy się, przesłuchujący komentują interpretację Monroe
jak występ próżnej i histerycznej dziewczyny, "wariatki", są
protekcjonalni i seksistowscy. A jednak intensywny sposób, w jaki Monroe
odczytuje postać swojej bohaterki naprawdę przekracza granice – to
jedna z pierwszych chwil "Blondynki", w których rzeczywistość wyślizguje
się aktorce z rąk. Opowiadając o swojej bohaterce – Nell, Norma
opowiada o swojej matce, ale też o sobie przejmującej urojenia matki
oraz o sobie opowiadającej o Nell jak o matce: "lunatyczce, która kręci
się w kołowrotku urojeń, balansuje na granicy szaleństwa". Jak w
"Mulholland Drive" Hollywood, fabryka snów – to stan umysłu, gorączkowy
stan umysłu, kryzys rzeczywistości.
Tak jak
najsłynniejszy film Dominika "Zabójstwo Jesse'ego Jamesa przez
tchórzliwego Roberta Forda" przypominał skoncentrowane na micie wczesne
filmy Terrence'a Malicka, tak "Blondynka" przywodzi na myśl właśnie kino
Lyncha. W niepokojącej scenie premiery "Mężczyźni wolą blondynki" – gdy
usta napalonych fanów, mężczyzn, którzy wolą blondynki, rozszerzają się
nieco za bardzo, do granicy potworności – muzyka autorstwa Warrena
Ellisa i Nicka Cave'a wydaje się wprost nawiązywać do muzyki
Badalamentiego z "Mulholland Drive". Z kolei w ostatniej części filmu
słychać w niej "Twin Peaks: Ogniu krocz ze mną". Nie mam pojęcia, na ile
są to subiektywne skojarzenia, a na ile świadome inspiracje. To
wszystkie podobne sny, horrory i melodramaty w jednym. Ale może chodzi o
coś jeszcze innego: to w "Mulholland Drive" oraz w "Ogniu krocz ze mną"
jest już opowieść o Blondynce. Może w podwójności Betty/Diane z
"Mulholland Drive" jest podwójność Normy/Marilyn, a w tragicznym końcu
Laury koniec Normy. Finały "Twin Peaks: Ogniu krocz ze mną" i
"Blondynki" – te zapowiedziane śmierci – są zresztą podobnie elegijne:
duch Normy oddziela się od ciała, uśmiecha, jak Laura za czerwoną kotarą.
niedziela, 2 października 2022
Blondynka, reż. Andrew Dominik (2022)
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz