
Na poziomie duchowym czy może raczej - mentalnym kluczowym elementem świata przedstawionego jest tu chrześcijaństwo, w którym interesuje Sono przede wszystkim obca japońskiej tradycji koncepcja grzechu, przypisanej człowiekowi nieczystości, co w "Love Exposure" już w pierwszych kilkunastu minutach zostaje w przewrotny i krytyczny sposób odwrócone (założenie, że człowiek jest istotą grzeszną niejako przez samo swoje istnienie nakłania, prowokuje do grzechu). Ale to temat przewijający się przez cały film, jego punkt wyjścia i źródło dramaturgi: niepięcie między tym, co czyste a nieczyste, między tzw. świętością a tzw. perwersją, Bogiem a podbrzuszem.
Przy tak zarysowanym konflikcie oczywiście nietrudno zgadnąć, po której stronie jest ten akurat reżyser. W twórczości Shiona Sono (co do którego nie mam wątpliwości, że jest obecnie najciekawszym - obok Hirokazu Koreedy - współczesnym japońskim reżyserem) perwersyjność nie jest celem samym w sobie, ale jest zawsze - albo prawie zawsze - podszyta nieco libertyńską z ducha ideą. W jednym z jego wcześniejszych filmów, tym bodajże najmocniej skrzywionym moralnie, ale też w największym stopniu autotematycznym "Strange Circus" z 2005, perwersję, również horror, grozę, ukazywał Sono jako element karnawałowej zabawy; coś, co przez sam fakt bycia zobrazowanym – i jako takie symbolicznie przeżytym - prowadziło do swego rodzaju katharsis, oswajania tego, co wypaczone. Tu jest przynajmniej po części - bo na innym, normalniejszym, lżejszym i już niesymbolicznym poziomie - podobnie. "Love Exposure" jest wyzwalająco bezpruderyjnym (ale w żadnym razie amoralnym, ani nawet antychrześcijańskim) filmem o dążeniu do wolności - od przez innych narzuconych, a tłamszących norm, cielesnych kompleksów, pruderii i wstydu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz