piątek, 12 listopada 2010

Jak chcę gwizdać, to gwiżdżę (Eu cand vreau sa fluier, fluier) reż. Florin Serban


Na tle większości głośnych rumuńskich filmów ostatnich lat debiut Florina Serbana wyróżnia się przede wszystkim sposobem przedstawienia bohatera filmu. W bywało, że wybitnych obrazach jak "4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni" Cristiana Mungu "Śmierć pana Lazarescu" Cristiego Puiu i "California Dreamin" Cristiana Nemescu, ale też w filmach takich jak "Zachód", "12:08. Na wschód od Bukaresztu" i "Jak spędziłem koniec świata" ich twórcy, bynajmniej nie zapominając o postaciach, w pierwszej kolejności opowiadali jednak o zagadnieniach ważnych społecznie, politycznie czy historycznie: od rozliczeń z komunizmem i rewolucją 89 roku, po krytyczne i cierpkie obrazy teraźniejszości (to ostatnie to np. noszący już wyraźne ślady zmęczenia materiału i pretekstowego traktowania bohaterów gorzki, ale przyciężkawy film Rudu'ego Jude "Najszczęśliwsza dziewczyna na świecie").

Z filmem Serbana jest na pierwszy rzut oka podobnie. Zrealizowany w charakterystycznym, surowym, nowo-realistycznym stylu, rozgrywający się w całości na terenie zakładu poprawczego, portretuje i diagnozuje odtworzoną rzeczywistość z wcale nie mniejszą przenikliwością niż Puiu i Mungu w swoich wyżej wymienionych arcydziełach. Jednak nieco inaczej wygląda tu już relacja między rzeczywistością a bohaterem filmu. Ta pierwsza przygniata, ten drugi walczy o swoje, tradycyjnie, tyle że tym razem bohater pozostaje niezmiennie w centrum. Od początku do końca, w każdej scenie, ale również w warstwie ideologicznej. Bo też jest to opowiedziany z perspektywy jednostki film o jednostce, jej wolności i niezależności. Wymowny tytuł, nieco prowokacyjny, zaczepny, nie do końca oddaje jednak charakter bohatera filmu (ale też nie taka jego funkcja).


Odsiadujący wyrok w zakładzie poprawczym Silviu na niespełna dwa tygodnie przed wyjściem na wolność dowiaduje się, że jego matka, porzucająca go kilkakrotnie w dzieciństwie, na stałe mieszkająca we Włoszech wróciwszy na moment do Rumunii zamierza zabrać ze sobą – wychowywanego przez Silviu jego młodszego brata. Ograniczony w swoich ruchach/decyzjach bohater będzie od tej pory próbował za wszelką cenę do tego nie dopuścić. Napotykając przy tym na coraz większe trudności ze strony strażników i naczelnika zakładu, ale też kolegów współwięźniów, posunie się w końcu do ostateczności.

Silviu gra debiutant George Pisterenau, i robi to znakomicie. Jego bohater, filmowany niemal stale w ruchu, jest dynamiczny a przy tym zdyscyplinowany. Nienawidzi matki. Kocha brata. I zrobi wszystko, aby go nie skrzywdziła, tak jak go samego skrzywdziła w dzieciństwie. Nieustannie skupiony, przypominając trochę młode zwierzę w każdej chwili gotowe do ataku/obrony, nawet gdy traci grunt pod nogami, niemal natychmiast wraca – albo sprawia takie wrażenie – do równowagi, coraz jednak trudniejszej do utrzymania, coraz bardziej pod prąd fabularnych zdarzeń.


Poprzez osobność, mocno trwający w swoich podstawach indywidualizm, Silviu wpisuje się w niezmiennie atrakcyjny archetyp młodego buntownika, jednak w przeciwieństwie do młodzieńczych ikon w rodzaju Jamesa Deana i jego spadkobierców bohater "Jak chcę gwizdać, to gwiżdżę" ani przez chwile nie sprawia wrażenia jakby - w jakiejś choćby mierze - ukształtowany został przez kino i jego wzorce osobowe, żadnej plakatowości, póz, narcyzmu. Silviu jest wyłącznie dzieckiem swojego środowiska i swojego doświadczenia. W tym sensie jest bliskim kuzynem Colina Smitha ze wspaniałego opowiadania Alana Sillitoe "Samotność długodystansowca" (obie historie mają zresztą ze sobą więcej wspólnego niż opowiadanie Sillitoe ze swoją głośną, ale nie do końca udaną, nadto infantylną ekranizacją wyreżyserowaną przez Tony'ego Richardsona). I podobnie jak Colin Smith Silviu również "przegrywa", ale również na swoich zasadach, trzymając się ich tak długo jak jest w stanie, do końca.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz