"Gorące źródła Akitsu", zrealizowany w 1962 roku wczesny film Yoshishige Yoshidy - reżysera związanego z japońską Nową Falą – to klasyczny melodramat, a przez to, że klasyczny różny od filmów, które realizował Yoshida w późniejszych latach, tematycznie niekoniecznie bardzo odległy, ale narracyjnie zdecydowanie przystępniejszy, mniej enigmatyczny (to również, w konsekwencji, najbardziej kasowy z filmów reżysera) a przy tym wszystkim uważany dziś przez wielu krytyków za jego najwybitniejsze artystyczne dokonanie. Sam nie znam jeszcze twórczości Yoshidy na tyle, aby podobnie wyrokować, zgadzam się jednak, że "Akitsu" to film wybitny.
Jego bohaterowie poznają się na krótko przed końcem II wojny światowej. Ona, Shinko, jest córką właścicielki uzdrowiska w Akitsu, on Shushaku – pozostającym pod jej opieką, "zmęczonym życiem", chorym młodym studentem, który swoją postawą wywiera niemałe wrażenie na nastoletniej dziewczynie. Samotnie, ale już jako żonaty mężczyzna do Akitsu i swojej kochanki powracać będzie systematycznie raz na kilka lat, aż do tego ostatniego powrotu, mającego swe miejsce siedemnaście lat po pierwszym spotkaniu bohaterów.
"Gorące źródła Akitsu" opowiadając o uczuciu jako o sile, która podporządkowuje sobie całe życie bohaterki są melodramatem kompletnym. Stuprocentowym. Jednocześnie stanowią coś na kształt jego podważenia. Nie unieważniając miłości jako takiej, nie ukazując jej jako fikcji czy iluzji obnażają ją przez wskazanie na pewien "fałsz", który u w filmie Yoshidy już w swojej podstawie (a tym samym – przyczynie) tkwi w jej podmiocie. Shushaku jest raczej nieciekawym, żeby nie powiedzieć – marnym, egoistycznym człowiekiem, który za sprawą traktowanej ze śmiertelną powagą, ale niewiele ważącej, szczeniackiej pozy zapisuje się w emocjonalnej pamięci Shinko na całe życie. Naiwnej dziewczyny i będącej jej "ciągiem dalszym" nienaiwnej kobiety, nieustannie samotnej, wręcz heroicznej w swoich uczuciach (co jest jednym z charakterystycznych motywów melodramatu, już zwłaszcza japońskiego), które wyrosłe nieświadomie na fascynacji czymś nieprawdziwym okazują się ostatecznie ich przeciwieństwem: w pięknym zakończeniu, gdy Shinko znajduje się już na skraju przepaści jej postawa staje się lustrzanym odbiciem postawy chłopaka z początku filmu. A tylko jedna strona lustra – okupiona doświadczeniem – jest w tym przypadku prawdziwa.
Od innych filmów Yoshidy odróżnia też "Gorące źródła Akitsu" forma. Te późniejsze, nowofalowe, realizowane zwykle w czerni i bieli, z chłodną, matematyczną precyzją w budowaniu przestrzeni, miały w sobie coś surrealistycznego, onirycznego – coś ze snu. "Akitsu" to jeden z jego raczej nielicznych, barwnych filmów, wizualny masterpiece. Dominują barwy jesieni, czerwień, odcienie purpury, ale na ekranie pojawia się każda pora roku, filmowana niezmiennie z tą samą intensywnością, nienachalnie przekładającą się na intensywność uczuć bohaterki. A jest jeszcze cudownie melodramatyczna muzyka Hikaru Hayashiego (ale melodramatyczna w ten właściwy gatunkowi, mądry uwznioślający ją sposób), która gdyby pojawiła się w filmie nie japońskim, ale amerykańskim miałaby szanse być dziś szlagierem na miarę, powiedzmy, Love is a Many-Splendored Things Alfreda Newmana.
Jego bohaterowie poznają się na krótko przed końcem II wojny światowej. Ona, Shinko, jest córką właścicielki uzdrowiska w Akitsu, on Shushaku – pozostającym pod jej opieką, "zmęczonym życiem", chorym młodym studentem, który swoją postawą wywiera niemałe wrażenie na nastoletniej dziewczynie. Samotnie, ale już jako żonaty mężczyzna do Akitsu i swojej kochanki powracać będzie systematycznie raz na kilka lat, aż do tego ostatniego powrotu, mającego swe miejsce siedemnaście lat po pierwszym spotkaniu bohaterów.
"Gorące źródła Akitsu" opowiadając o uczuciu jako o sile, która podporządkowuje sobie całe życie bohaterki są melodramatem kompletnym. Stuprocentowym. Jednocześnie stanowią coś na kształt jego podważenia. Nie unieważniając miłości jako takiej, nie ukazując jej jako fikcji czy iluzji obnażają ją przez wskazanie na pewien "fałsz", który u w filmie Yoshidy już w swojej podstawie (a tym samym – przyczynie) tkwi w jej podmiocie. Shushaku jest raczej nieciekawym, żeby nie powiedzieć – marnym, egoistycznym człowiekiem, który za sprawą traktowanej ze śmiertelną powagą, ale niewiele ważącej, szczeniackiej pozy zapisuje się w emocjonalnej pamięci Shinko na całe życie. Naiwnej dziewczyny i będącej jej "ciągiem dalszym" nienaiwnej kobiety, nieustannie samotnej, wręcz heroicznej w swoich uczuciach (co jest jednym z charakterystycznych motywów melodramatu, już zwłaszcza japońskiego), które wyrosłe nieświadomie na fascynacji czymś nieprawdziwym okazują się ostatecznie ich przeciwieństwem: w pięknym zakończeniu, gdy Shinko znajduje się już na skraju przepaści jej postawa staje się lustrzanym odbiciem postawy chłopaka z początku filmu. A tylko jedna strona lustra – okupiona doświadczeniem – jest w tym przypadku prawdziwa.
Od innych filmów Yoshidy odróżnia też "Gorące źródła Akitsu" forma. Te późniejsze, nowofalowe, realizowane zwykle w czerni i bieli, z chłodną, matematyczną precyzją w budowaniu przestrzeni, miały w sobie coś surrealistycznego, onirycznego – coś ze snu. "Akitsu" to jeden z jego raczej nielicznych, barwnych filmów, wizualny masterpiece. Dominują barwy jesieni, czerwień, odcienie purpury, ale na ekranie pojawia się każda pora roku, filmowana niezmiennie z tą samą intensywnością, nienachalnie przekładającą się na intensywność uczuć bohaterki. A jest jeszcze cudownie melodramatyczna muzyka Hikaru Hayashiego (ale melodramatyczna w ten właściwy gatunkowi, mądry uwznioślający ją sposób), która gdyby pojawiła się w filmie nie japońskim, ale amerykańskim miałaby szanse być dziś szlagierem na miarę, powiedzmy, Love is a Many-Splendored Things Alfreda Newmana.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz