środa, 19 stycznia 2011

Aura, reż. Fabian Bielinsky (2005)

Wliczając krótkometrażowe "La Espera" z 1983 roku "Aura" to zaledwie trzeci i ostatni film zmarłego w 2006 argentyńskiego reżysera Fabiana Bielinsky'ego. Uznanie zapewnił mu jego głośny swego czasu pełnometrażowy debiut "Dziewięć królowych"- entuzjastycznie przyjęty przez widzów i krytyków błyskotliwy kryminał o oszustach nie bez słuszności nazywany "argentyńskim <<Żądłem>>" (z akcentem na "argentyńskim"). Powstała pięć lat później "Aura" jest jeszcze lepsza.

Zajmujący się zawodowo wypychaniem zwierząt, cierpiący na ataki epilepsji introwertyczny Esteban daje namówić się swojemu znajomemu na wyjazd na polowanie, podczas którego - pozostawiony sam - przypadkowo zabija nieznajomego myśliwego, a następnie podążając niejako tropem swojej ofiary, na własne życzenie - udając kogoś kim nie jest - przystaje do niekoniecznie przyjaznej grupy przestępców planujących kradzież pieniędzy z pobliskiego kasyna...

Bynajmniej nie jedyną, ale zdecydowanie największą (i kluczową) zaletą tego bezbłędnie wyreżyserowanego filmu jest postać głównego bohatera, którego spojrzeniu podporządkowany jest sposób opowiadania całej historii. Stąd też film jest miejscami równie introwertyczny jak sam Esteban, który (w świetnej kreacji Ricardo Darina) pozostając niezmiennie w centrum coraz bardziej gęstniejących wydarzeń sprawia jednocześnie wrażenie jakby pozostawał gdzieś na zewnątrz, i obserwował- jakby jednocześnie był i nie był obecny. Na pewnym poziomie jest zresztą "Aura" filmem o przebudzeniu, o częściowym przynajmniej powrocie do żywych w jakimś sensie kalekiego, apatycznego bohatera (na co z właściwą całości powściągliwością reżyser zdaje się wskazywać w ostatnim ujęciu filmu).

Przede wszystkim jednak, mimo dość nietypowego dla gatunku umiejscowienia akcji nie w miejskiej scenerii, ale - w większości - w scenerii leśnej, "Aura" to piękne, z precyzją zrealizowane (zbiegi okoliczności nie tylko nie wypadają tu podejrzanie, a wręcz sprawiają sprawiają wrażenie, jakby były elementami jakiegoś wyższego porządku) neo-noir, ale nie z tych noirów, które wyłącznie wykorzystują pewne charakterystyczne dla gatunku motywy czy stylistykę, a z tych, które są sobą w każdej minucie projekcji. Cacko, które - że się tak metaforycznie (póki co) wyrażę - stawiam na półce gdzieś między "Memento" Nolana a "Na moich ustach" Audiarda.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz