Kino zemsty w australijskim wydaniu. Można by uznać "Horsemana" za lokalny odpowiednik koreańskiego "Pana zemsty", gdyby nie to, że film Kastrissiosa jest jednak znacznie bardziej gatunkowy w swojej treści. W czym nie ma nic umniejszającego jego wartość, nie tym razem, zbyt dobra to rzecz. Od czasu głośnej trylogii Park Chan-wooka drogą pośrednich i bezpośrednich wpływów jedną z dominujących tendencji w podgatunku stało się takie przedstawienie filmowej zemsty, przy okazji której bohater staje się równie bezwzględny (nieludzki), jak jego brutalni antagoniści. Tak było choćby w "Death Sentence" Jamesa Wana, w "Straightheads" Dana Reeda, czy - sięgając przy okazji nihilistycznego dna - w "Prawie zemsty" F. Gary'ego Graya. Bodajże ostatnim przykładem filmu tego typu jest "I Saw the Devil" Kim Ji-woona z minionego roku, formalnie zahaczający o wielkość, rozczarowujący jednak na poziomie treści i uproszczonego rysunku bohaterów. "The Horseman" jest z tej samej półki. Tyle że jest lepszy. Surowy, naturalistyczny w portretowaniu przemocy, brawurowo wyreżyserowany ma tę wielką zaletę, że nie sprawia wrażenia, jakby jego twórca miał ambicję wyważania otwartych drzwi. Zamiast tego dobrze rozumie jak wiele w tego rodzaju kinie (nie tylko w tego rodzaju zresztą) znaczy pełnokrwisty bohater. Mszczący się za śmierć nastoletniej córki Christian w oszczędnej i intensywnej kreacji Petera Marshalla nigdy nie traci sympatii - jest brutalny, zagubiony, przejmujący. Świetna rola. Świetny film. A jaki przy tym emocjonujący... Ostatnie 20 minut można oglądać na stojąco.
sobota, 1 stycznia 2011
The Horseman, reż. Steven Kastrissios (2008)
Kino zemsty w australijskim wydaniu. Można by uznać "Horsemana" za lokalny odpowiednik koreańskiego "Pana zemsty", gdyby nie to, że film Kastrissiosa jest jednak znacznie bardziej gatunkowy w swojej treści. W czym nie ma nic umniejszającego jego wartość, nie tym razem, zbyt dobra to rzecz. Od czasu głośnej trylogii Park Chan-wooka drogą pośrednich i bezpośrednich wpływów jedną z dominujących tendencji w podgatunku stało się takie przedstawienie filmowej zemsty, przy okazji której bohater staje się równie bezwzględny (nieludzki), jak jego brutalni antagoniści. Tak było choćby w "Death Sentence" Jamesa Wana, w "Straightheads" Dana Reeda, czy - sięgając przy okazji nihilistycznego dna - w "Prawie zemsty" F. Gary'ego Graya. Bodajże ostatnim przykładem filmu tego typu jest "I Saw the Devil" Kim Ji-woona z minionego roku, formalnie zahaczający o wielkość, rozczarowujący jednak na poziomie treści i uproszczonego rysunku bohaterów. "The Horseman" jest z tej samej półki. Tyle że jest lepszy. Surowy, naturalistyczny w portretowaniu przemocy, brawurowo wyreżyserowany ma tę wielką zaletę, że nie sprawia wrażenia, jakby jego twórca miał ambicję wyważania otwartych drzwi. Zamiast tego dobrze rozumie jak wiele w tego rodzaju kinie (nie tylko w tego rodzaju zresztą) znaczy pełnokrwisty bohater. Mszczący się za śmierć nastoletniej córki Christian w oszczędnej i intensywnej kreacji Petera Marshalla nigdy nie traci sympatii - jest brutalny, zagubiony, przejmujący. Świetna rola. Świetny film. A jaki przy tym emocjonujący... Ostatnie 20 minut można oglądać na stojąco.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
* Dodam, że "The Horseman" na swoje nieszczęście dość powszechnie bywa mylony z kiczowatym dreszczowcem "The Horsemen" z 2009 roku (znanym u nas jako "Horsemen - jeźdźcy Apokalipsy"). Oba filmy miały swoją premierę w zbliżonym czasie i wierzę, że gdyby nie ta zakłócona promocja film Kastrissiosa zaistniałby tak jak na to zasługuje.
OdpowiedzUsuńWłaśnie obejrzałem. Od pierwszych minut trzyma za gardło i nie puszcza do samego końca. Gdzieś tam w kilku miejscach zazgrzytały bardziej gatunkowe (ograne) chwyty, ale mniejsza z tym. Imponująca reżyseria i zdjęcia. I aktorstwo rzecz jasna. Z tego się można uczyć:) Dzięki za polecenie.
OdpowiedzUsuńNie ma sprawy. Bardzo się cieszę, że się podobało. :)
OdpowiedzUsuń