wtorek, 8 marca 2011

Marriage is a Crazy Thing, reż. Ha Yu (2002)


"Marriage is a Crazy Thing" po raz pierwszy oglądałem w 2006 roku i od tamtej pory nie wyobrażam sobie, aby do tego filmu średnio raz na rok nie wrócić. Tytuł jest tu trochę jak z komedii romantycznej i mimo że film Ha Yu z reguły nie jest zaliczany do tego gatunku - to rzeczywiście komedią romantyczną jest. W sposób kompletny. To film jednocześnie romantyczny i cyniczny, inteligentny, dowcipny, nigdy infantylny, a przy tym zakończony jedną z najbardziej ujmujących scen, jakie w kinie kiedykolwiek widziałem - i być może to właśnie dla satysfakcji, jaką zapewniają mi ostatnie sekundy tego koreańskiego love story wracam do niego tak często.

Zaczyna się standardowo. Chłopak poznaje dziewczynę. On i ona rozumieją się doskonale, w łóżku, w rozmowie, w rozmowie w łóżku, ale swoje miejsce w życiu widzą inaczej. Ona od początku nie ukrywa, że interesuje ją przede wszystkim stabilizacja - akceptowane i praktykowane przez ogół wygodne sformalizowane życie: rola żony, dobrze urządzony dom, dobrze zarabiający mąż... On nie jest najlepszym kandydatem na dobrze zarabiającego męża, nie tylko z powodów finansowych, również dlatego, że tego rodzaju szczęściem zainteresowany nie jest. Dziewczyna wyjdzie w końcu za kogoś innego, rano będzie przyrządzała swojemu mężowi śniadanie, potem obiad, w międzyczasie zakupy, klub pływacki... Ale związku bohaterów to nie zakończy.

To, co w filmie Ha Yu zaskakuje w pierwszej kolejności to sposób w jaki podchodzi się tu do tego, co społeczne i tego, co intymne. Bez tej opozycji nie istnieje żadna historia miłosna, bez dobrze zarysowanej - żadna dobra historia miłosna. Mężczyzna i kobieta, razem i osobno, podlegają zawsze pewnym rolom, te role pociągają za sobą następne, ale jak to ze wszystkim, co wspólne - ich ilość jest ograniczona a funkcje ściśle określone. To porządek społeczny, nie intymny, więc romantycznie nie jest. Na szczycie hierarchii znajdują się tu komfort, prestiż dobra posada, dobry samochód, takie rzeczy... Siłą "Marriage is a Crazy Thing" jest, że jego twórca dostrzegając i poprzez postawy swoich bohaterów wyodrębniając opozycję społeczne-intymne, nie wartościuje. To, co u mniejszych i większych demaskatorów życia społecznego było(by) oskarżycielskim dowodem na wpisane w społeczne związki zakłamanie, hipokryzję, konformizm, w tym skromnym filmie zostaje zaakceptowane i dopiero jako takie przekroczone. Może dlatego, że reżyser patrzy tu na swoich bohaterów w sposób zbliżony do tego, w jaki oni patrzą na siebie nawzajem: ze zrozumieniem i czułą ironią. A może dlatego, że takie czasy nastały i wcześniej niemożliwy kompromis, obecnie, gdy presja konwenansów zdecydowanie mniejsza i wszystko jakby luźniejsze - już możliwy jest... A może jedno i drugie. Nie znaczy to jeszcze, że ten kompromis jest niewątpliwy, będzie trudno, może nawet się nie uda, ale spróbować warto.

To bardzo przewrotny film, pozornie dwuznaczny do szpiku kości, opowiadając o zdradzie małżeńskiej lekko, bez poczucia winy, w pewnym momencie okazuje się być pochwałą tego samego zjawiska, którego tak łatwo mógłby stać się krytyką. W jednej z ostatnich scen filmu bohater przeglądając album ze zdjęciami robionymi i kolekcjonowanymi przez jego kochankę dostrzega, że układają się one w historię małżeństwa, którym nigdy nie byli. A może byli w jakiś alternatywny- swój własny sposób. W tej pięknej scenie wspomniana wyżej opozycja przestaje być opozycją a staje się jednym: to, co sformalizowane, typowe, odarte zostaje z trywialności: on i ona, w łóżku, w kuchni, jakieś pranie wiszące na sznurkach, obrazki, na które patrzy się z autentycznym wzruszeniem. W tym filmie nawet scena z zakochanymi i zachodem słońca w tle nie wypada banalnie.

Jej konformizm, jego nonkonformizm, ostatecznie wszystko to tylko pewne formy, za którymi stoją ludzie ze swoimi słabościami, oczekiwaniami. Dopiero z nich wyrastają postawy, które może nigdy nie są tylko tym, czym wydają się być. Ona - kierująca się wygodą, będzie się okazywać zaskakująco odważna i uparta w dążeniu do zatrzymania przy sobie ukochanej osoby. Jego niezależność ma w sobie wiele ze strachu przed odpowiedzialnością. Nic nie jest jednoznaczne - cynizm, czułość, miłość współwystępują ze sobą, układają w jedną mocną całość; ani przesądzone - jeśli szczęścia we dwoje nie można znaleźć ani w jej świecie, ani w jego, to może należy poszukać tam, gdzie te światy się spotykają. Gdzieś pośrodku.


[tekst jest lekko zmienioną wersją recenzji, którą swego czasu zamieściłem na stronie Filmwebu]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz