wtorek, 17 maja 2011

(Męskie) kino Takashiego Miike - notatki na marginesie


Poniższy tekst nie jest śmiałą próbą całościowego ujęcia dorobku Takashiego Miike, a jedynie nieśmiałą (i fragmentaryczną) próbą zwrócenia uwagi na pewien jej aspekt, jeden z kilku/kilkunastu charakterystycznych motywów powracających w zróżnicowanej, ale w większości – konsekwentnej, spójnej twórczości kontrowersyjnego japońskiego reżysera. Miike jest obecnie autorem mniej więcej 80 filmów zrealizowanych na przestrzeni zaledwie 20 lat. Poniżej przywołuję tytuły zaledwie kilkunastu z nich, wydaje mi się ważnych, ale tematu bynajmniej nie wyczerpujących.

Pisząc o kinie Miike dość często zwraca się uwagę na rzekomy mizoginizm mający cechować znaczną część jego filmów – „gangsterskich” rozgrywających się w brutalnym męskim świecie, w którym kobieta sprowadzona zostaje do roli dodatku, najczęściej seksualnego. Rzadziej zauważa się, że jest poniekąd odwrotnie. Męskie kino Takashiego Miike wycelowane jest w… męskie kino, którego jest wyrazem szczególnym, wyolbrzymionym i zwulgaryzowanym, a równocześnie krytycznym i refleksyjnym. Japoński reżyser z jednej strony kładzie duży nacisk na słabości, frustracje, kompleksy stojące - u zwykle przemilczanych podstaw filmu gangsterskiego i okolic, z drugiej - wychodzi w tym poza czystą krytykę i pastisz. Jest przy tym jednym z nielicznych współczesnych około-gatunkowych twórców, który w swoich sensacyjnych fabułach poświęca tak wiele niepowierzchownej uwagi zagadnieniom związanym z męską płcią, seksualnością.

Ekranizacja mangi Hideo Yamamoto „Ichi the Killer” (Koroshyia 1, 2001), jeden z najgłośniejszych obrazów Miike to wzorcowy przykład filmu, w którym sensacyjna fabuła doprowadzona zostaje do przerysowanego, groteskowego ekstremum. „Klasyczny” męski pojedynek przybiera w nim postać sadomasochistycznej rozgrywki dwóch potworów: masochisty Kakihairy i sadysty – Ichiego, będącego jednym z najbardziej przewrotnie-krytycznie odmalowanych komiksowych/filmowych superbohaterów w historii gatunku. Superbohaterów, a więc postaci, które w swoich korzeniach są idealnym (wzorcowym) ziszczeniem męskich (chłopięcych) marzeń o sile i triumfie. Krzywda, która zwykle stoi u podstaw tego typu bohatera tu nie jest niczym innym, jak tylko bardzo daleko posuniętym skrzywieniem psychicznym. Ichi nie ma w sobie nic atrakcyjnego, to superbohater-onanista, śmierdzący spermą chodzący kompleks, sfrustrowany na tle seksualnym, podatny na manipulację skrzywdzony i krzywdzący psychopata.

Zdecydowanie mniej niebezpiecznym, bo i mniej seksualnie sfrustrowanym (chociaż wciąż) bliźniakiem Ichniego jest Kensuke z campowego „Full Metal Yakuza” (Full Metal Gokudo, 1997). Drugorzędny członek yakuzy, który po kilkakrotnym postrzeleniu przekształcony zostaje w kolejną filmową wersję Robocopa (bez Copa tym razem). Inaczej jednak niż u Verhoevena ulepszony bohater składa się tak z metalu, jak z ciała innego człowieka, a pierwszą rzeczą na jaką po swojej transformacji zwróci uwagę będzie większy penis, na punkcie którego obsesja (jako ekwiwalentu męskości) stanowi zresztą jeden z charakterystycznych pastiszowych leitmotivów całej twórczości Miike. Co zwłaszcza w „Full Metal Yakuza” akcentowane jest ze szczególną konsekwencją. W zakończeniu filmu ranny Kensuke zabija swojego głównego antagonistę za pomocą fallicznej energii wydobywającej się z jego krocza, a całość kończy się groteskową sceną, w której jego stwórca – dumny ze swego dzieła i szykujący kolejne – obnaża się przed kamerą (i widzami) ekshibicjonistycznie prezentując przy tym pełnię swojej męskości (mocy).

W znakomitym, surrealistycznym i genderowym „Gozu: gangsterski teatr grozy” (Gokudo Kyofu Dai-Gekijo: Gozu, 2003) niemal wszystkie „dziwaczne” postacie pojawiające się w tylko pozornie mało sensownej fabule podporządkowane są tematowi seksualnej dwuznaczności i nieokreśloności płci (prowadzący bar transwestyci, szef yakuzy stymulujący się seksualnie za pośrednictwem łyżki wkładanej w odbyt...). Kiedy jeden z bohaterów filmu Ozaki podziwia (dosłownie) penisa swojego przyjaciela Minami to scena ta niedwuznacznie przywodzi na myśl ukrytą homoseksualną fascynację łączącą parę bohaterów; nie bez słuszności, ale Miike idzie w tym filmie jeszcze dalej. Ozaki tak bardzo wsiąka do męskiego świata yakuzy, do której przynależy, że prowadzi go to do szaleństwa. Z kolei utrata psychicznej równowagi z czasem przekształca się u niego całkowitą utratę równowagi (?) cielesnej. Po tym jak jego ciało zmiażdżone zostaje na złomowisku (w następstwie czego wygląda nie jak zwłoki, ale jak - jedynie - uniform) Ozaki przekształca się w piękną kobietę. A następnie, po bardzo gejowskiej scenie heteroseksualnego zbliżenia z Minami odradza się (dosłownie) jako nowy mężczyzna, by odtąd wraz z Ozakim-kobietą i Minamim stanowić ładnie się dopełniający, spełniony uczuciowy trójkąt. Gangsterski teatr grozy.

Ci którzy dają mleko są silniejsi od tych, którzy je piją - jedno z kluczowych zdań wypowiedzianych w „Gozu” przywodzi na myśl „Visitora Q” (Bijita Q, 2001). Tu również pojawia się bardzo istotna symbolicznie postać starszej kobiety wyciskającej mleko ze swoich piersi i wszelkie związane z tym psychoanalityczne tropy. W konsekwencji - tu także to przyznanie kobiecie (kobiecości) dominującej roli prowadzi do pozytywnego rozwiązania i happy endu w finale. Ten sposób przedstawiania kobiety (jako kobiety-matki) jakkolwiek ważny (a biorąc pod uwagę ogólną wymowę obu filmów może najważniejszy) nie pojawia się jednak w kinie Takashiego Miike zbyt często. Innym, choć także niezbyt częstym jest przedstawienie kobiet jako bohaterek równie aktywnych, jak mężczyźni (w„Fudoh: New Generation” z 1996 jedna z owych 'równie aktywnych' kobiecych bohaterek okazuje się być kobietą z penisem…).

Do tej drugiej grupy zaliczyć też należy Asami z wybitnej „Gry wstępnej” (Odishon, 1999) najbardziej feministycznego filmu Takashiego Miike, będącego nie tyle opowieścią o kobiecie mszczącej się na mężczyznach za doznane krzywdy, co opowieścią o lęku mężczyzny. To jego perspektywa jest tu dominująca, a długo też jedyna. Dość popularna a błędna moim zdaniem interpretacja „Gry wstępnej” każe traktować wszystkie wydarzenia mające w niej miejsce jako prawdziwe (realne), podczas gdy takie są tylko te przedstawione w pierwszej części; począwszy od 63 minuty aż do przebudzenia w finale – akcja „Gry wstępnej” to nic innego, jak śnione przez bohatera lęki, będące konsekwencją wszystkich wcześniejszych zdarzeń (śmierci żony, samotności, romansu z sekretarką, castingu…), a wyrastające tak ze strachu, jak – może przede wszystkim – z wyrzutów sumienia dyktowanych jego dominującą (bo męską) pozycją, instrumentalnym traktowaniem kobiet(y), egoizmem, a także wypieranym pożądaniem… Demoniczna Asami w jest „Grze wstępnej” wyłącznie projekcją wyobrażeń (słabego) mężczyzny, a na jakimś innym, między-filmowym poziomie – jest również zemstą za wszystkie te maltretowane, poniżane, bite, gwałcone, mordowane, a w najlepszym razie ignorowane kobiety, które u Miike pojawiają się najczęściej.

Co jest obecnie charakterystyczne również dla wielu innych, współczesnych – świadomych swojej konwencji i ograniczeń, zmęczonych – filmów gangsterskich, w kinie Takashiego Miike celem męskiej demonstracji siły jest często nic innego, jak tylko demonstracja siły. A w konsekwencji, w finale – absurd. W stonowany (realistyczny) sposób wyraża go sobą Rikuo Ishimatsu, antypatyczny, a jednak budzący współczucie camusowy bohater znakomitego gangsterskiego dramatu „Graveyard of Honor” (Shin jingi no hakaba, 2002). Rikuo to gangster bez celu, bez sensu; pozornie na skutek kilku głupich błędów, w gruncie rzeczy od początku swojej przestępczej kariery dążący do autodestrukcji. W nieco inny sposób ten sam (?) absurd podkreślony zostaje w tych bardziej przerysowanych filmach Miike: w zaskakująco gorzkim zakończeniu „Ichniego”, w słynnej finałowej apokaliptycznej scenie pierwszych „Żywych lub martwych” (Dead or Alive: Hanzaisha, 1999), czy wreszcie – na przykładzie tytułowego bohatera ambitnego, choć nieudanego eksperymentu „Izo” z 2004 roku; filmu będącego skrajnie pesymistyczną i bardzo brutalną wizją rzeczywistości, jako miejsca nieustannej, stale się odradzającej (bezsensownej) przemocy.

Na tle powyższego mocno wyróżnia się przedostatni film Miike „13 Assassins” (Jusan-nin no shikaku, 2010). Oczywiście absurd jako finał męskiej rozgrywki nie jest jedyną obowiązującą regułą w jego kinie, ale bodajże nigdy wcześniej (bodajże, nie znam całej twórczości) bohaterowie Miike nie wyróżniali się tak daleko posuniętym poczuciem celu, sensu wpisanego w ich (również autodestrukcyjne) działanie. Nawiązujący do tradycyjnego jidai-geki „13 Assassins” uznać można za zdecydowany odwrót do tej formuły kina, której filmy Miike były wcześniej, w swojej większości, wyrazem. Odwrót tym bardziej narzucający się w niniejszym kontekście, że w jest to film, w którym reżyser rezygnuje z obarczania swoich – wzorcowych od początku do końca – męskich bohaterów jakimikolwiek kompleksami czy frustracjami (uzasadnionym wyjątkiem jest sadystyczny czarny charakter).

Tym, co odróżnia „13 Assassins” od klasycznego jidai-geki jest cechująca fabułę bardzo daleko posunięta umowność. To film tak samo nowoczesny (postmodernistyczny), jak większość twórczości Miike, tyle że postmodernistyczny subtelniej, niż – dajmy na to – troszkę zbyt efektowne „Sukiyaki Western Django” z 2007. Postać trzynastego zabójcy, nie-samuraja, który początkowo wydaje się być wyłącznie dość czytelnym nawiązaniem do bohatera granego przez Toshiro Mifune w „Siedmiu samurajach” Kurosawy, w finale „13 Assassins” okazuje się być duchem (kami); pochodzi nie z historycznego, a z mitycznego porządku, w który - tym samym - wpisani zostają pozostali bohaterowie. Tadeusz Sobolewski pisząc o „13 zabójcach” bardzo trafnie podkreśla obecny w tym filmie cudzysłów. Zwracający się niemal wprost do widza samuraje Miike są jak bohaterowie wzniosłego przedstawienia w pełni świadomi tego, że są bohaterami wzniosłego przedstawienia. Nie są pełnokrwistymi postaciami, a jedynie pięknym, nowym ("odrestaurowanym") punktem odniesienia, mitem.

7 komentarzy:

  1. Ciekawe jest to wszystko szczególnie, gdy weźmie się pod uwagę stanowisko samego reżysera ciągle podkreślającego, że jest tylko rzemieślnikiem. Przecież te filmy na podstawie cudzych scenariuszy, przecież on wcale nie myślał o żadnym feminizmie przy Grze wstępnej, itp., itd. Ciekawe co by na to Freud powiedział;) Jakby się uprzeć, to można by w jego twórczości dostrzec "manifestację wstydu" związanego z ukrywanym homoseksualizmem. Zapytany kiedyś o brutalność większości swoich filmów, Miike powiedział, że nigdy się nad tym jakoś szczególnie nie zastanawiał, ale od małego szkraba zawsze panicznie bał się przemocy.
    Z Gozu sprawa jest trochę skomplikowana, gdyż szczegóły poszczególnych scen Miike zmieniał na planie. Bawił się w improwizacje, które znacząco wpłynęły na scenariusz. Tak, jakby mu kompletnie nie zależało na tym, by ktokolwiek mógł film zrozumieć. Czy nawet utrudnianie odbioru w imię spontaniczności. Gość się bawi, a potem krytycy się zastanawiają na co choruje;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Zdecydowanie zgadzam się z tym, że "jakby się uprzeć to można by w jego twórczości dostrzec...", ale sam jestem niechętny tego rodzaju zbyt jednoznacznym odczytaniom, traktowaniu twórcy (artysty), jakby był na kozetce o psychoanalityka i zwierzał się ze swoich filmowych snów. Jednak upraszcza się w ten sposób wiele. "Manifestacja wstydu" ok., ale tylko pod warunkiem, że nie zapomina się przy tym o wszystkich innych towarzyszących jej manifestacjach. Miike jest ciekawszy niż Freud. ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. No strasznie to może twórców trywializować. Czego może największą ofiarą był swego czasu Polański.

    OdpowiedzUsuń
  4. A co powiesz o 46-okunen no koi

    ?

    OdpowiedzUsuń
  5. Szczerze mówiąc to nie pamiętam już zbyt dobrze. Jak widziałem te 3-4 lata temu to nie zrobił na mnie dobrego wrażenia. Wydał się zbyt efektowny (efekciarski), z nadmiarem kiczowatej symboliki i lekko mi się go później zapominało. Zamierzałem go sobie powtórzyć kilka dni temu, zwłaszcza, że ze swoim tematem bardzo pasuje do tej części twórczości Miike, na której wyżej chciałem się skupić (z tego co pamiętam to chyba nawet zaczynał się jakimś symbolicznym rytuałem wkraczania w męskość), ale ostatecznie po kilku innych powtórkach z Miike byłem już zbyt zmęczonym materiałem i odłożyłem to na później.

    OdpowiedzUsuń
  6. Ale jakbyś chciał coś od siebie dodać, to proszę bardzo... :)

    OdpowiedzUsuń
  7. No właśnie też go trochę zapomniałem, pamiętam tą teatralność i to dziwna relację pomiędzy bohaterami. Zaiste pasowałby tutaj. A tak na marginesie, Gozu to jedyny film Miike, który mnie nie powalił od razu. Później go doceniłem ale on wuwołuje u mnie strasznie mieszane uczucia. 13 asasynów, jak pisałem nie lubie.

    OdpowiedzUsuń