poniedziałek, 16 maja 2011

Tokyo!, reż. Michel Gondry, Leos Carax, Bong Joon-ho (2008)


O filmach składających się z kilku nowel podpisanych przez różnych twórców zwykło się często mówić, że stanowią nierówną całość. Pewnie trudno byłoby znaleźć jakiegoś składaka, któremu ktoś tej nierówności prędzej lub później nie wytknął. "Tokyo!" w swoim środkowym fragmencie też się o to prosi. Wyreżyserowana przez Leosa Caraxa historia zdecydowanie odstaje od znakomitych filmów Gondry'ego i Bonga, i to zarówno swoim poziomem, jak też w pewnej mierze stylem jaki obrał reżyser. Ale to drugie to właśnie tylko w pewnej mierze. Jako całość "Tokyo!" okazuje się mimo wszystko filmem spójnym: i w podejściu do tematu, i w użytych do tego środkach. Do tych drugich odsyła już wykrzyknik w tytule. Wyważonej, realistycznej analizy prezentującej współczesne życie stolicy Japonii próżno tu szukać, zamiast tego jest surrealistycznie, groteskowo, symbolicznie. W tej mniej więcej kolejności chociaż w różnym natężeniu.
Do tego niekoniecznie wiele Tokio w "Tokyo!". Fabuły filmów Gondry'ego i Caraxa po niewielkich zmianach śmiało mogłyby rozgrywać się w jakimś zachodnim mieście, np. w Nowym Jorku. Podpisane przez twórcę "Jak we śnie" - "Interior Design" jest przeniesioną na japoński grunt adaptacją komiksu "Cecil and Jordan in New York"; te samo miasto pojawia się również w prześmiewczym zakończeniu filmu Caraxa jako miejsce jego domniemanej kontynuacji. Nieco inaczej jest w przypadku noweli wyreżyserowanej przez Bonga, w bezpośredni sposób odnoszącej się do stricte japońskiego zjawiska - Hikimori (oznaczającego osobę całkowicie wycofującą się z życia społecznego), które jednak nie jest może niczym innym niż skrajną wersją samotności w tłumie. A ta nieodmiennie zajmuje czołowe miejsce na liście grzechów głównych współczesnego miasta - nie trzeba jej szukać aż w Tokio, w Krakowie też jest. Bo - czemu sprzyjają wyrastające z odrębności Japończyków, z ich wcale nie dawnej (imperialistycznej, izolacyjnej...) historii stereotypowe wyobrażenia na ich temat - filmowe Tokio wyrasta tu na metaforę dzisiejszego miasta i jego mieszkańców w ogóle. I tu pojawia się kolejna wspólna cecha filmów Gondry'ego, Caraxa i Bonga - "Tokyo!" to nie film dla turystów jak jakieś "Paris, je t'aime", wesoło nie jest. Miasto w "Tokyo!" jest trochę pułapką, trochę więzieniem. Z mniej jednostkowej perspektywy okaże się też przestrzenią wciąż zazdrośnie strzegącą swoich granic i odrębności. Aczkolwiek i dla je t'aime znajdzie się tu trochę miejsca.


Rozpoczynające całość "Interior Design" to powrót Gondry'ego do bardzo dobrej formy po nieudanym "Be Kind Rewind". Ekscentryczny, tyleż zabawny co smutny film, który mógł wyjść chyba tylko spod jego ręki. Bohaterowie jakby już skądś znani: Akira młody reżyser-amator przypomina bohaterów "Be Kind Rewind" , ale ma też w sobie wiele z ekscentryzmu Stephane z "Jak we śnie", Stephane'a bardzo przypomina też dziewczyna Akiry - Hikoro, w gruncie rzeczy jest jego kolejną, nie mniej zagubioną wersją. To Hikoro jest tu na pierwszym planie. Po przybyciu do Tokio, po nieudanych próbach znalezienie mieszkania i pracy, pozostając w cieniu odnoszącego pierwsze sukcesy chłopaka coraz bardziej zacznie odczuwać brak swojego miejsca - roli, w której mogłaby się spełnić. W końcu ją znajdzie. Znakomite, zaskakujące zakończenie sprawia wrażenie jakby trafiło do tej historii wprost z najlepszych opowiadań Etgara Kereta. W zbliżony sposób łączy w sobie absurdalne - surrealistyczne rozwiązanie z gorzkim, a przez to tym bardziej przekonującym liryzmem.

Podobna, również w pewnym stopniu Keretem podszyta wrażliwość powróci jeszcze w wyreżyserowanej przez Bonga ostatniej nowelce. W części środkowej wzruszeń nie będzie.


Tytułowy bohater "Merde" Caraxa to tajemniczy osobnik o diabelskim wyglądzie, który pojawiwszy się pewnego dnia na ulicach Tokio zaczyna siać na nich terror: najpierw wyłącznie poprzez swój chamski sposób bycia, z czasem za pomocą mocniejszej artylerii. Słowem, które chyba najlepiej odda styl, który obrał Carax w swoim filmie będzie - szarża. Jego nowelka jest absurdalna, satyryczna, ironiczna, nawet żenująca (celowo); jest też niejednokrotnie zaskakująca: groteska nieoczekiwanie przechodzi tu w ton bardziej serio czym potrafi zresztą wzbudzić wcale niegłupi dyskomfort. Szkoda tylko, że całość okazuje się ostatecznie zdecydowanie przeładowana wielością znaczeń, które reżyser tu upycha. Tak długo jak film zdaje się być przede wszystkim satyrą na etnocentryczne (nacjonalistyczno-etnocentryczne) wyobrażenie obcego jest dobrze. Merde (od franc. słowa oznaczającego "gówno") wyrasta tu na symbol wszelakiego zła, jakie utożsamia się z obcym: jest dzikusem, gburem, rasistą, terrorystą... Towarzyszy temu celna ironia wymierzona tyleż w Japończyków, co i w ich zachodni stereotyp. Niestety reżyser na tym nie poprzestaje i w pewnym momencie dorzuca tu jeszcze iście mesjanistyczne tropy. A to już niczym innym niż pretensjonalnością nie jest, i to pretensjonalnością niemałej wagi. Bo jak się w tym samym miejscu nawiązuje do Godzilli i Chrystusa...


Bohaterem "Shaking Tokyo" Bonga jest hikimori, izolujący się od świata mężczyzna, który ponad dziesięć lat spędził samotnie w ścianach swego domu. Jego jedyny kontakt z zewnątrz ogranicza się do cotygodniowego uchylania drzwi i odbioru pizzy podczas którego za wszelką cenę unika on kontaktu wzrokowego z drugim człowiekiem. Ale wystarczy jedno nieopatrzne spojrzenie na odsłoniętą część okolic ud młodej dostarczycielki pizzy, aby podnieść wzrok i po raz pierwszy od lat dostrzec twarz atrakcyjnej dziewczyny... A kto by dla Yu Aoi nie wyszedł z domu? Podobnie jak poprzednie filmy Bonga "Shaking Tokyo" imponuje świetnym wyczuciem reżyserskiego warsztatu. Niby wiele się nie dzieje, ale to co się dzieje doprowadzone jest to perfekcji. Mnie w pierwszej kolejności urzekła bardzo subtelna zmysłowość, z jaką przyjmując perspektywę bohatera kamera patrzy tu na pierwszą kobietę jaką spotyka on po dziesięcioletnim poście. Ale jest też znakomite operowanie światłem i kolorem, świetnie wyważona statyczność kolejnych kadrów, za pomocą których Bong kreuje zamknięty, sterylny świat bohatera; świat który z jednej strony kusi swoim spokojem i bezpieczeństwem, z drugiej - prosi się, aby nim potrząsnąć, zburzyć, ożywić. Dlatego gdy w życiu bohatera pojawi się uczucie, będzie miało ono siłę trzęsienia ziemi.

[tekst jest lekko zmienioną wersją recenzji, którą swego czasu zamieściłem na stronie Filmwebu]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz