wtorek, 9 sierpnia 2011

Old Joy, reż. Kelly Reichardt (2006)


Drugi pełnometrażowy film Kelly Reichardt, nie mam już wątpliwości - jednej z ciekawszych autorek (autorów) z okolic amerykańskiego kina niezależnego; niezależnego z gruntu, nie tylko z nazwy czy charakterystycznej sundance'owej poetyki. Bardzo w swojej formie oszczędny, nawet minimalistyczny "Old Joy" nosi te same cechy, co późniejsze filmy reżyserki "Wendy i Lucy" z 2008 i niedawny "Meek's Cutoff" (przy czym, może ze względu na rolę jaką w całości pełni niedomówienie, wydaje mi się - najlepiej z nich wygrywa ciszę, "puste miejsca"), podobnie jak one jest w swojej podstawie czymś na kształt minimalistycznego kina drogi. Dwóch, niepozostających w stałym kontakcie, starych przyjaciół wyrusza na krótką wycieczkę w góry Oregonu. Wspólna podroż powoli obnaża dystans istniejący w ich relacji, opierającej się już raczej na rutynowym przyzwyczajeniu, wspomnieniu dawnej przyjaźni niż na stałym jej trwaniu. A przynajmniej tak to wygląda w przepadku jednego z nich; tego, któremu zależy mniej, który "ruszył z miejsca", i żyje już w świecie innych spraw, problemów, niż te kiedyś wspólne. Tak jak w "Meek's Cutoff" Reichardt przewartościowała z gruntu męską, pionierską mitologię stanowiąca podwaliny mitu Dzikiego Zachodu, tak w "Old Joy" opowiedziała o - raczej odczuwanym, niż widocznym na pierwszy rzut oka – rozpadzie męskiej przyjaźni. Zrobiła bardzo gorzki, niepokrzepiający film o samotności, a również film o zmianie, która przychodzi, jako "naturalna kolej rzeczy" i która równie naturalnie dawną bliskość zamienia w obecną obojętność.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz