środa, 22 lutego 2012

Boss (2011)

W pierwszej scenie "Bossa", jego tytułowy bohater, burmistrz miasta Chicago Tom Kane, długo słucha diagnozującej go doktor mówiącej o śmiertelnej chorobie, której jest nosicielem. Podczas, gdy rozedrgana kamera w jednym ujęciu pokazuje wyłącznie sylwetkę siedzącego na krześle Kane'a, kobieta szczegółowo mówi o postępującej chorobie, jej kolejnych stadiach, objawach. W długości i drobiazgowości jej tyrady, w jednostajnym, spokojnym głosie kontrastującym swoim chłodnym opanowaniem z tym, co mówione, a nawet w rytmie jej słów - jest coś przywodzącego na myśl klasyczne tragedie. Tak jakby stała ona na scenie i tam, bezlitośnie oznajmiała bohaterowi prawdę o zbliżającym się fizycznym cierpieniu i nieuchronnym końcu.

W innej, późniejszej scenie serialu - zarazem jednej z najlepszych - Kane odwiedza w kościele swoją, odprawiającą mszę, córkę, a słowa, które dziewczyna kieruje do zebranych - o dobrym, zawsze obecnym, nieopuszczającym człowieka Bogu (Ojcu) - w niesubtelny, choć z perspektywy fabuły przypadkowy sposób odnoszą się do winy bohatera, który lata wcześniej - wraz ze swoją żoną - przez wzgląd na karierę zrezygnował z wszelkich kontaktów z uzależnioną od narkotyków córką.

Mimo, że on sam prosi się o to, mylące byłoby pisanie o "Bossie" jako czymś na kształt współczesnego odpowiednika tragedii - greckiej, szekspirowskiej... Dla dobrze znanych z ekranów kin tego rodzaju filmów charakterystyczna jest, jeśli nie sztuczność, to pewna narzucająca się umowność, tzw. uniwersalność, czasem za bardzo tzw., "Boss" tymczasem to film do końca realistyczny, twardo trzymający się dziś, o którym opowiada. Choć różny od nich w stylu, niejednokrotnie bardzo dusznym, sugestywnym - początkowo przypomina "The Wire", później, coraz bardziej "Zakazane imperium". Jest serialem również odtwarzającym pewną rzeczywistość, a nie tylko ją artystycznie kreującym, ale - jw. - od początku jest w tej historii - języku, dialogach, ale i rozwoju fabuły - coś jednocześnie fatalistycznego i podniosłego, odsyłającego do jeszcze innego porządku, niż tylko ten przyziemny - współczesny.

Najgłośniejszy z powstałych w minionym roku pełnometrażowych amerykańskich filmów traktujących o umoczonym świecie polityki "Idy marcowe" Clooneya, przy - tematycznie nie tylko w ogółach zbliżonym - znakomitym serialu stacji Starz, wygląda jak grzeczna opowiastka o poczciwcach, którzy chcą dobrze, ale im nie wychodzi. Kluczowe dla nieugładzonej - mocnej - wymowy "Bossa" jest, że twórcy w tym samym stopniu, co politycznym machiawelizmem zainteresowani są też władzą samą w sobie, władzą, jako obiektem pożądania. Ale największa siła ich serialu w tym, że opowiadając o świecie, w którym nie ma już różnicy między moralnym relatywizmem a amoralnością - sięgają po nierozmazane, traktowane ze śmiertelną powagą, archetypowe etyczne kategorie. Pycha, wina, zdrada - ważą tu wcale nie mniej niż w "Królu Learze". Efekt jest piorunujący.

2 komentarze:

  1. Sam plakat podziałał na mnie alergicznie, ale już podczas oglądania czołówki wiedziałem, że to coś dla mnie. Czas przeszły nie jest tu być może najbardziej na miejscu, skoro dopiero skończyłem pierwszy odcinek.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Do końca to będzie coś dla Ciebie. Jestem o to spokojny. :) Czołówka też mi się bardzo podobała; swoją drogą widząc (i słysząc) opening "Bossa" po raz pierwszy trudno nie pomyśleć o "The Wire".

      Usuń