Mimo, że podobieństwa z kilkoma amerykańskimi klasykami, zwłaszcza z "Nędznymi psami" Peckinpaha i "Wybawieniem" Boormana są tak oczywiste, że nie do przeoczenia (często są zresztą akcentowane przez reżysera), "A Bloody Aria" to osobne w swojej klasie dziełko. Różne od obu wspomnianych w tym przede wszystkim, że po dzisiejszemu, choć nienachalnie, samoświadome. Won Shin-yeon tyleż odwołuje się do-, co bawi stereotypem agresywnego wieśniaka i pozostającego tuż obok cywilizowanego świata "dzikiego miejsca", do którego oczywiście najprościej trafić poprzez zjechanie z głównej trasy, w polną drogę. To film chwilami dość groteskowy, ale nie tyle za sprawą skrzywionego obrazu rzeczywistości (choć i tego tu nie brakuje - i są to cudownie nonsensowne fragmenty), co przez wzgląd na swój szczególny, "chory" dowcip, sprawiający wrażenie, jakby reżyser chciał, aby ta sama dobra zabawa, która jest udziałem prymitywnych bohaterów, udzieliła się również po drugiej stronie ekranu, czego efektem - obok dobrej zabawy - towarzyszące jej skonfundowanie. A od innej strony także ciągła niepewność, co do rozwoju fabuły i jej rzeczywistego ciężaru. Wszystko to zrobione z jajem, inteligentnie napisane (dialogi!), bardzo świeże.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz