poniedziałek, 11 czerwca 2012

Harakiri: Śmierć samuraja, reż. Takashi Miike (2011)

To nie jest zły film. Na wielu sprawia takie wrażenie ponieważ jest niechcianym remakiem arcydzieła, a sam arcydziełem bynajmniej nie jest, ale to pod każdym względem solidna, z wyczuciem opowiadana, ładnie fotografowana i dobrze zagrana historia, która ze względu na uznanie, jakim cieszy się do dziś wspaniały film Kobayashiego, zapewne już od początku - na etapie pomysłu - skazana była na niepowodzenie. Dlatego też niekoniecznie dziwią częste a nieprzychylne, niejednokrotnie bardzo przesadzone w swojej niechęci, opinie na temat kolorowego "Harakiri". 

Które w swoim stylu bardziej niż film Kobayashiego przypomina powstałe w oparciu o prozę Shuuheia Fujisawy samurajskie dramaty Yojiego Yamady, "The Twilight Samurai" z 2002 czy "The Hidden Blade" z 2004, zwłaszcza w portrecie bohatera (ładnego samuraja w coraz mniej ładnych czasach), tyle że w całokształcie jest to brutalniejsze, nie tak wylizane, nie tak ciepłe w swej tęsknocie za samurajskim etosem kino. Bodajże najdobitniej zaznaczone zostaje to w mocnej, bolesnej scenie wymuszonego samobójstwa Chijiiwy - dłuższej, a przez to jeszcze drastyczniejszej niż w "Harakiri" z 62. Mimo wszystko - wciąż więcej tu smutku i nostalgii, niż rozpaczy i wściekłości.  

Paradoksalnie, największym problemem nowego "Harakiri" jest jednak, że przy wszystkich obecnych w filmie różnicach w stosunku do oryginału, jest tych różnic albo za mało, albo są one nie dość wyraziste, a w konsekwencji - mało istotne. Całość nie ma w sobie nic z orzeźwiającej brawury niedawnych "13 zabójców", jest raczej zachowawcza, za bardzo zrobiona z szacunkiem dla..., za mało bezczelna. Zupełnie jakby wielkość filmu Kobayashiego onieśmieliła twórcę tak niepokornego jak Takashi Miike, który jest znakomitym reżyserem, ale niekoniecznie takim, któremu do twarzy w pożyczonych na Cannes, wyglancowanych szatach klasyka.    

Początkowo, w pierwszej półgodzinie, wydaje się, że Miike poprzestawia akcenty, że jeszcze gdzieś indziej poszuka źródła dramaturgii, bo też nieco inaczej, w pozytywniejszych barwach kreśli postać granego przez Kojiego Yakusho głównego antagonisty bohatera. Ale z czasem całość szybko wraca na fabularnie znajome tory. I to na tyle znajome, że najbardziej niekonwencjonalną sceną późniejszych partii filmu okazuje się być śnieg podający nieoczekiwanie w finałowych sekwencjach. Ogląda się to dobrze, nawet bardzo dobrze, ale zapomina, podejrzewam, podobnie.

7 komentarzy:

  1. Tak napisałeś, jakbyś nie zauważył największej zmiany w finale filmu. Taka jedna zmiana rekwizytu i wszystko się zmienia. Przed seansem nowego powtórzyłem sobie straszą wersje, i moim zdanie należy ją koniecznie zobaczyć. Miike powytwarza niektóre sceny ujęcie po ujęciu, ale z drobnymi zmianami (finał, finał), których rezultatem jest to, że główny bohater nikogo nie zbija. Jedyne osoby które tracą życie to samobójcy, nikt więcej. W starszej wersji jest więcej zgonów. Rozbudowana jest sekwencja retrospekcji, jak dla mnie zbyt ckliwa, choć zgodna z filozofią prezentowaną w filmach T. Miike. Nie obyło się bez drastycznego akcentu, to jest śmierć kota. Ale przebitka w chili śmierci głównego bohatera na przeszłość to dla mnie było trochę za dużo.

    Pochwale się, że film widziałem w kinie w 3D, a ty? Moim zdanie ciekawie wykorzystane do eksponowana przestrzeni, choć film był zdecydowanie za ciemny jak na 3D.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Starszą wersję przypominałem sobie wcale niedawno.

      Co do tego rekwizytu, to pewnie, zauważyłem, ale sam nie wiem, chyba nie uważam, aby to robiło dużą różnicę. Miałem w trakcie seansu i mam teraz lekko mieszane odczucia, co do tego szczegółu - przyjemnie efektowny, ale wydaje mi się, że w filmie pełnił on funkcję przede wszystkim patetyczną (z jednej strony hołd bohatera dla Chijiiwy, z drugiej - jeszcze podkreślenie jego własnej szlachetności) i jako taki wpisywał się w zdecydowanie bardziej poprawny portret Hanshiro, niż ten z oryginału. Fakt, bohater inaczej ginie, a w finałowej potyczce nikogo nie zabija, chociaż dłużej i gęściej okłada swoich przeciwników... Zgoda, że coś to zmienia. Tylko nie jestem pewien, czy to oby na pewno coś bardzo istotnego, a więc coś ponad to, że nowy Hanshiro jest, w odróżnieniu do swego poprzednika - który w tamtym finale miał w sobie jakiś rys szaleństwa (zresztą nie tylko w finale) - niemal kryształowy.

      Scena z kotem, przepowiednia, bardzo mi się podobała. Sugestywna.

      Film widziałem na maleństwie, niestety.

      Usuń
  2. Ja odebrałem wykorzystanie tego rekwizytu, jak zresztą cały finał jako kamyczek do podważenia etosu samurajskiego. Mam wrażenie, że w tej wersji dostaje się mu jeszcze bardziej. Inna sprawa, czy jest w dzisiejszych czasach jakikolwiek powód do jego podważania.

    Ten brak zgonów uznałem, za celowy. Reżyser jakby mówił spróbuje robić to bez tego elementu, zobaczę czy mi się uda. Zwłaszcza w kontekście poprzedniego filmu, tam pobił rekord w ilości zabójstw.

    Ten kotek był bardzo perfidny, szkoda że nie słyszałeś tych głosów z widowni "ale śliczny kiciuś", a następnie jęk tych głosów po jego śmierci. Miike to sadysta.

    OdpowiedzUsuń
  3. A i zrezygnował z bardzo efektownego elementu ze starej wersji. Skrócił maksymalnie walki z obcinaniem włosów. U niego to jedna krótka scena, w originale to pieczołowicie zainscenizowane sceny. Bardzo piękne. A u niego rach ciach.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ciekawa uwaga z tym podobieństwem przez przeciwieństwo, brakiem zgonów w "Harakiri" i ich nadmiarem w "13 zabójcach". Na początku "Śmierci samuraja" miałem duże skojarzenia z "13 zabójcami" przez wzgląd na Kojiego Yakusho. Tzn. miałem wrażenie, ze Miike nieprzypadkowo obsadził go w tej roli, i celowo uczynił jego postać jednak bardziej prawą niż w oryginale, tak aby przywodziła ona skojarzenia z postacią, którą Yakusho grał w "13 zabójcach". Była jej gorzkim rozwinięciem. Potem mi się to rozmyło. Ale być może rzeczywiście jest tu coś na rzeczy i warto te filmy polemicznie zestawiać ze sobą.

      A co do sadyzmu Miike, byłem zaskoczony sceną samobójstwa Chijiiwy, długa, brutalna nieprzyjemna scena (nie mogła być inna), a jednocześnie jakiś umiar w niej - bez przekraczania granicy, bez flaków, zbliżeń, przede wszystkim coraz bardziej umęczona twarz bohatera. Tu mi Takashi zaimponował.

      Usuń
  4. Trzeba się zastanowić dlaczego reżyser ze słonościami do ukazywania przemocy ostentacyjnie z jej rezygnuje. Nawet technika 3-d nie jest widoczna w scenach walki, ale do kontemplacji przestrzeni np. pranie za oknem, osoba w pomieszczeniu i najbliżej kamery jakiś parawan. To też jest ostentacyjne.

    W tej scenie samobójstwa najnieprzyjemniejszy moment to gdy mu łamie się miecz, i ta chwila wahania z taką wielką drzazgą, którą trzeba wbić w brzuch. To boli. Flaki nie są potrzebne.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Krótka rozmowa i sam już się ze swoją powyższą recenzją nie zgadzam. Zapraszam jak najczęściej. :)

      Usuń