czwartek, 12 lipca 2012

Echa mrocznego imperium, reż. Werner Herzog (1990)

Znakomity dokument o Jeanie Bedelu Bokassie I, cesarzu i dyktatorze Republiki Środkowoafrykańskiej, to jeden z tych filmów, które ze względu na swój temat, bohatera, już z definicji, na starcie, są mocne i wstrząsające. "Echa mrocznego imperium" są wstrząsające, ale nie w ten plakatowy, oczywisty sposób a'la sensacje XX wieku, wydanie tylko dla dorosłych. Herzoga nie interesuje wyliczanka kolejnych zbrodni i okrucieństw Bokassy. Na tyle, na ile jest to możliwe, nawet tego unika. Tak, aby nie było zbyt ekscytująco.

Zrealizowane w 11 lat po upadku cesarza, jeszcze za jego życia, "Echa..." maja formę reportażu (czy może quasi-reportażu) z podróży, podczas której brytyjski dziennikarz Michael Goldsmith (swego czasu uznany przez Bokassę za szpiega, uwięziony i torturowany) odwiedzając kolejne miejsca, we Francji, w Afryce, rozmawia z osobami z najbliższego otoczenia cesarza. Również z jego ofiarami. Te rozmowy, zwykle odbywające się podczas długich spacerów, z całą gamą naturalnych obrazów i dźwięków w tle – również są bardzo są naturalne, naoczne, pozornie luźne (na twarzach rozmówców i Goldsmitha często pojawia się uśmiech, słychać i śmiech, niby nie na miejscu, ale wybrzmiewający naturalnie, jak reakcja obronna). Wyrastający z kontrastu tego, co mówione z tym, jak mówione, obecny w nich rys absurdu, nierealności, dobrze rozumiany przez zachowującego imponujący dystans Goldsmitha, także przez Herzoga, podkreślany jest przez tego drugiego również w doborze materiałów archiwalnych. Telewizyjne nagranie, na którym przetrzymywany w areszcie domowym we Francji Bokassa, zło wcielone, ludobójca, kanibal, oprawca, niczym biedny rolnik narzeka łamiącym się głosem na niskość swojego żołdu budzi niesmak i niedowierzanie jeszcze długo po seansie; nie tylko przez bezczelność mówiącego, również przez swoją normalność. 

Herzog nie demonizuje Bokassy, co - wydaje się - byłoby zresztą po myśli ogarniętego manią wielkości afrykańskiego dyktatora. Już raczej trywializuje go. W tym znaczeniu, że szuka prawdy o nim w jego małości, a nie np. w szaleństwie. Co bynajmniej nie sprawia, że jego zło jest mniej przerażające. Bo nie jest. Tym bardziej, że nie stoi za nim nic poza zwykłą ludzką próżnością, żądzą władza, instynktem, jakimiś okolicznościami, których w ostatecznym rozrachunku nie ma. 

Zgodnie z tym, co zawarte w tytule, kluczowa dla filmu, wszechobecna w nim jest jego wspomnieniowa, oddalona w czasie perspektywa. Wszechobecna nie tylko dlatego, że nieunikniona, że całość realizowano kilkanaście lat później, ale dlatego, że - wciąż akcentowana - będąca sercem dokumentu Herzoga; tym, co w nim najbardziej kreacyjne, osobne.

Zestawiając ze sobą wspomnienie dawnego "imperium" z obrazami jego późniejszego rozpadu, spowijając całość atmosferą, którą wcale nieumownie nazwałbym czarną melancholią, Herzog burzy bezpieczny dystans – u mnie zbudził - wychodzi poza przypisane historii afrykańskiego tyrana granice, poniekąd nawet poza swojego bohatera, który w jego ujęciu nie jest już wyłącznie tym poszczególnym jednym z największych zbrodniarzy XX wieku, ale jest czymś więcej, czymś aktualnym. O ile historia rządów Bokassy - jako pewien historyczny fakt - jest odległa, przypisana konkretnej kulturze, konkretnemu miejscu (również wierzeniom...), ma granice, o tyle to, co zapisane w zbiorowej pamięci, w odtwarzanym wspomnieniu, istnieje w filmie Herzoga (w języku sztuki) poza granicami, jest czymś wspólnym: jest niechcianym, wypieranym elementem tzw. ludzkiej kondycji, niezależnie od czasu i kontekstu - czymś obecnym w każdym tu i teraz. 

1 komentarz:

  1. bardzo się cieszę, że napisałeś o Herzogu. Powoli oglądam coraz więcej jego filmów i bardzo cenne są dla mnie polecenia. Ten zapisuję na listę :)

    OdpowiedzUsuń