Atmosfera. Moja, bo każdy ma swoją. Pojawiające się już na starcie, w pierwszych dniach, rozczarowanie – niedosyt, kontrast tego, na co się czeka z tym, co się zastaje; wrocławska nostalgia, bo kiedyś filmy były lepsze, bo znajomych było więcej. Już nawet nie (aktywna) próba, ale (niezbyt aktywna) chęć mentalnego powrotu do kiedyś, odczuwana po raz kolejny, była dla mnie już czymś tak typowym dla festiwalu, jak stałe elementy jego programu. Jak żarty z kolejnego dokumentu Jamesa Benninga, czy cykl Nocne Szaleństwo, z radosną za bardzo publicznością, która nie potrafiąc zachować umiaru zamienia w snobistyczną pozę coś, co w zamierzeniu ma być czystą spontanicznością.
"Holy Motors" Leosa Caraxa, najlepsze, co podczas tegorocznej edycji zobaczyłem. O ile kinofilska twórcza miłość przebiega zwykle w kierunku z życia/doświadczenia na kino/przedstawienie, o tyle w wybitnie kinofiskim - choć przesiąkniętym odczuciem kresu kina, jego śmierci - filmie Caraxa kierunek jest przeciwny. Grany przez wspaniałego Denisa Lavanta, wcielający się w kolejne postacie, w jedenastu następujących po sobie spotkaniach, Oskar jest żywym kinem. Jego metamorfozy można co prawda łączyć z kolejnymi gatunkami, ale gatunkowa konwencja nie jest tu nawet w połowie tak ważna, jak ważne jest odtwarzanie, gra - doświadczenie, które mimo całej swej umowności wydaje się być czymś sztucznym i czymś przeżywanym rzeczywiście: jest jednocześnie iluzją i prawdą. Prawdą, która powstaje przez doświadczenie nieprawdy; istotą kina. W „Holy Motors” nie tylko Oskar, ale wszystko i wszyscy nastawione jest na grę, której (jedynym) widzem jest ten z sali kinowej. Podczas kolejnych odsłon bohater wchodzi w interakcję z osobami czekającymi już na niego z gotowymi rolami/życiami, a rozgrywającą się między spotkaniem przedostatnim a ostatnim, scenę niezaplanowanego ("niezawodowego" – a więc odbywającego się niejako poza kreowaną fikcją) spotkania bohatera z jego koleżanką po fachu, dawną miłością, Carax opowiada jak stary melodramat, z sekwencją musicalową, z dramatycznym finałem przynależnym jednocześnie do dwóch nierozerwalnie splecionych ze sobą fikcyjnych rzeczywistości: nieprawdziwej i (nie)prawdziwej. Przeżycie.
Całkowita kreacja to również najnowszy film Giorgosa Lanthimosa "Alpy". Ponownie obraz rzeczywistości jako bytu odgrywanego, choć już nie od strony kina, ale kultury w ogóle, jej wzorców, jej norm, istniejących u Lanthimosa jako zbiór narzuconych ról, zachowań, słów, frazesów. Do wyuczenia. "Alpy" są trochę tematycznym bliźniakiem, a trochę (bardziej) rozwinięciem poprzedniego filmu reżysera – "Kła" z 2009. Rozwinięciem w tym sensie, że tym razem reżyser wychodzi poza cztery ściany, izolację z wcześniejszego filmu, i przedstawia obraz pewnej całości, kultury, w której wszyscy są obcy, nie dość naturalni, niedopasowani. Kalecy. Czasem w tym wzruszający, a czasem, rzadziej - jak odsyłający do opresyjnego, patriarchalnego prządku bohater tytułujący się Mont Everestem (alter ego ojca z "Kła" ) – odpychający. I jak w debiutanckim filmie i tym razem wskazuje Lanthimos na pewien punkt, w którym pojawia się coś własnego, wolna wola: naturalność instynktowna (co, swoją drogą, znowu związane jest z kulturą popularną, ludycznością dostępną: w "Kle" bunt bohaterki był bezpośrednim wynikiem seansów "Rocky'ego" i "Szczęk"; w "Alpach" jedna z bohaterek, tancerka, naturalnie odnajduje się tylko (?) w muzyce pop).
Podobały mi się: "Nasze dzieci" Joachima Laffose'a, "Plac zbawiciela" w wersji belgijsko-francuskiej, ale bez pocieszenia, z piękną rolą pamiętanej z "Rosetty" Emilie Dequenne; "Cztery słońca", najlepszy obok "Szczęścia" film Bohdana Slamy, jednocześnie po czesku prowincjonalny i metafizyczny, ale jakimś cudem do końca bezpretensjonalny. Wreszcie – trzeci film Xaviera Dolana "Na zawsze Laurence". Tematycznie niemal przeciwieństwo jego "Wyśnionych miłości". Uczucie, które w poprzednim filmie było wyśnione, było fantazmatem, niedojrzałością w tym jest już czymś niepodważalnym i na zawsze, nawet jeśli nie będzie to zawsze ze sobą. Stylistycznie rozbuchany, efekciarski, megalomański, ale piękny w każdej minucie film Dolana to może najbardziej klasyczny w swojej treści i konstrukcji melodramat z powstałych w ciągu ostatnich kilkunastu lat. W tym różny od swoich klasycznych poprzedników, że główne źródło dramaturgii – rozdzielenia – znajdujący nie w sferze związanej podziałami klasowymi, rasowymi czy losem, ale w tej związanej z tożsamością płciową. Melodramat dziś.
Atmosfera. Niezmiennie żenujące reklamy TVP przed każdym seansem. Seans na rynku, na głupawej komedii Dusana Makavejeva "Coca-Cola Kid", na którym usiłuję zasnąć, ale jest zbyt zimno; potem przyjemne spotkanie ze znajomymi w lokalu z kiczowatym karaoke, drobna bójka w sąsiedniej sali i błyskawiczna interwencja policji, trochę wakacyjnego obciachu. Festiwalowicze, którzy idąc z kina w kierunku rynku chowają karnety, a kiedyś nie chowali. Nieznajomi znajomi, którzy mijają na schodach bez słowa, albo to ja ich mijam bez słowa, lub z takim cichym, że sam je ledwo słyszę. Pojawiające się na końcu "Holy Motors" zdjęcie i dedykacja dla zmarłej latem zeszłego roku Yekateriny Golubevy, Katii z "Twentynine Palms".
Pierwszego, właściwie drugiego dnia festiwalu, gdy czekam na seans znanego mi już wcześniej, bardzo dobrego mockumentu "Incydent w Loch Ness" Zaka Penna, z autoironicznym występem Wernera Herzoga, spotyka mnie znajomy krytyk i pyta na co się wybieram, kiedy odpowiadam, mówi: A nie było czegoś mądrzejszego? Nie mam czasu na odpowiedź ponieważ mówi już coś innego. Poleca "Sweet Movie" Makavejeva. Ale w następnych dniach nie idę na "Sweet Movie". Idę na "Życie bez zasad" Johnniego To, którego poranny seans działa jak mocna kawa. Wynikająca ze śledzenia emocjonującej fabuły przyjemność, którą odczuwałbym również oglądając film na małym ekranie, tu wzmagana jest jeszcze przez przyjemność śledzenia filmowej akcji po prostu, co w innym miejscu, kontekście, cieszyłaby już, jeśli nie mniej, to inaczej. Wdzięcznym paradoksem Horyzontów, corocznie tak bardzo zapełnionych kinem nowohorozontowym, kinem statycznych ujęć, kinem nudy, kinem eksperymentalnym, kinem emocjonalnego wyczerpania, kinem dla wyrobionego widza, jest, że w tym towarzystwie, bardziej niż w innym, doceniam kino dla widza. Dynamikę. Wszystko to, co ożywia film, co wprawia fabułę w ruch, muzykę, akcję i interakcję, słowo, montaż, skrót. A przy okazji "Życia bez zasad" doceniam jeszcze, na nowo, gatunkowe kino hongkońskie.
Oglądając nieudane, rozlazłe "Lato" Joe Toresa Louisa Leivy trochę zazdroszczę widzom, którzy opuszczają seans przed końcem filmu; sam nie wychodzę, bo nie bardzo mam po co. Wyłączam się i gubię w treści. Ale pod koniec coś dobrego, dwie ujmujące sceny: jakaś naturalna, spontaniczna bliskość między nieznajomymi, ktoś z kimś rozmawia, ktoś kogoś całuje...
"Za wzgórzami" najnowszy filmie Cristiana Mungiu, twórcy "4 miesięcy 3 tygodni i 2 dni". O konflikcie duchowego ze świeckim. Wbrew pozorom nie zero-jedynkowy, choć prawie, bo ze względu na dramatyczny rozwój opartej na autentycznych wydarzeniach fabuły, krytycznie podchodzący przede wszystkim do zagadnień związanych z wiarą: tu w surowej, ascetycznej, formie, toksycznej w swojej zaciętości, pchającej ją w te miejsce, w którym nie ma Boga, jest zabobon. Padającym z ekranu słowom o boskiej miłości towarzyszą kolejne, jakby niechciane a odczuwane jako konieczne akty ludzkiej nie-miłości, które skumulowane, histerycznie samonapędzające się, prowadzą do wydarzeń rodem z wieków średnich. A obok tego bolesna historia miłosna, o młodej dziewczynie zakochanej w drugiej młodej dziewczynie, która w czasie ich rozłąki przemienia się w głodne łatwego pocieszenia - jednocześnie rozczulająco kruche i irytująco apatyczne - uduchowione zombie. Oglądając, do końca czekam na przebudzenie, coś dobrego, ale się nie doczekuję. Bóg niszczy wszystko.
Znakomity pokazywany już w kinach "Poliss" Maiwenn le Besco. O policjantach z paryskiego Departamentu Ochrony Dziecka. Wśród żywo nakreślonych postaci zbiorowych bohaterów rozpoznaje aktorów, których widziałem niedawno w poniekąd podobnych rolach we francuskim policyjnym serialu "Bezkarni". Ale "Poliss" do tamtego filmu - do policyjnego kina w jego typowej formie w ogóle - ma się mniej więcej tak jak "Klasa" Laurenta Canteta ma się do "Młodych gniewnych" Johna M. Smitha. "Klasę" film Maiwenn przypomina mi zresztą od pierwszych minut, w swoim rozgadanym i rozedrganym paradokumentalnym stylu, choć mowa tu o jednak nieco innym, drastyczniejszym, przyglądającym się głównie traumom i patologiom kinie. Nierozbawionym jaśniejszych elementów, liryzmu, jakiegoś humoru, ale niezmiennie brutalnym w wydźwięku, w zaskakującym w pierwszej chwili, choć logicznym, fatalistycznym finale, który każe spojrzeć nieco inaczej na wszystko to, co pokazane – ale może niekoniecznie dostrzeżone – wcześniej.
Bezpośrednio po seansie "Poliss" i "Za wzgórzami" idę na "Pałac" Tomasza Wolskiego, i jakkolwiek wiem, że Wolski jest znakomitym dokumentalistą - bardzo lubię "Szczęściarzy" z 2009 - to męczę się na jego zapewne udanym (może nawet bardzo udanym) filmie nie mniej niż na "Lecie". Charakterystyczny już - mam wrażenie - dla jego twórczości poddział portretowanych bohaterów na bardzo sympatycznych, sympatycznych i trochę sympatycznych, na takich ludzkich w swoich śmiesznościach, trywialnościach, zwyczajnościach, wydaje mi się w tamtej chwili nie na miejscu: zbyt pogodny, niepełny; nieznośny.
Będę nudny, uwielbiam Makavajeva, nie zrażaj się do niego, bo nawet "Coca-Cola Kid" jest ciekawym filmem. Jego filmy należy oglądać chronologicznie, bo inaczej nie można ich dostatecznie docenić. Kid to jego późny film, bez nadmiernych szaleństw, ba, uważany za bardzo grzeczny. Powstał w momencie, gdy reżyser już wszystko powiedział co miał powiedzieć. Tu pozostał tylko jego styl, i to w wersji utemperowanej. "Sweet Movie" z rana, ten kolega krytyk to chyba ci źle życzył. To jeden z najbardziej kontrowersyjnych filmów w historii kina, lokuje się gdzieś obok "Salo", z tą różnicą że w "Salo" kupa była fałszywa (dżem i czekolada) w "Sweet Movie" nie (pojawia się tam jeszcze parę innych ekstrem, jest naprawdę ostro). Ten film to jazda bez trzymanki. Arcydzieło, które daje po oczach. I do tego nawet zabawne. Ironiczne. Trzeba zobaczyć.
OdpowiedzUsuńWiesz, że "Poliss" zrobiła modelka. Ciekawe, czy w Polsce istnieją tego typu celebryci. Pewnie nie.
To też będzie nudne, zazdroszczę sensu Caraxa. Ja też chcę!
Nie zrażam się do Makavajeva, chociaż nie uważam "Coca-Cola Kid" za ciekawy film, kto wie, może gdybym znał twórczość reżysera rzeczywiście doceniłbym bardziej, aczkolwiek w tej chwili naprawdę trudno mi w to uwierzyć. "Sweet Movie" zobaczę na pewno. We Wrocławiu nie poszedłem na to głównie dlatego, że bilety na seanse miałem kupione już wcześniej, miałem ich nawet za dużo, nie chciałem szaleć. Ten film widział też inny mój znajomy, bardzo mu się nie podobał, ale jak mi zaczął opowiadać dlaczego, to mnie zachęcił.
UsuńWiem, już sobie Maiwenn wygooglowałem. W "Poliss" bardzo dobrze wypadła również jako aktorka. Wcześniej kojarzyłem ją jedynie z roli w "Bladym strachu".
"Sweet movie" - jeden z powodów, dla których warto było wpaść do Wrocławia. Tam jest stateczek z twarzą Marksa i wątek katyński, obejrzyj koniecznie!
UsuńOdkryciem dla mnie był Seidl, dziwne, że wcześniej się do faceta nie dokopałam. Robi prawdziwą krzywdę w mózg.
"Holy motors" odebrałam zupełnie obok kontekstu "kinowego" - jakoś tak bardziej egzystencjalnie:) - i też wyszłam zachwycona. Jeszcze nie na klęczkach, ale mam wrażenie, że film będzie lepszy z każdym kolejnym seansem.
Z kolei Dolan pozostawił z poczuciem rozczarowania - jest piękny, chwilami porywający (wizualnie, aktorsko, muzycznie) - ale mam wrażenie, że jednak minął się z tematem. W takim sensie, że w sumie nic na temat tożsamości bohaterek nie powiedział (brak głębszej refleksji nad tym, czemu Fred nie chce być z Lawrence; zero, zero ciała w filmie, w którym ciało staje się zalążkiem dramatu). Szkoda; trailer obiecywał jednak opowieść o związku, a nie o rozstaniu.
Co do filmu Dolana - rozumiem zarzuty. Sam miałem inne oczekiwania i w trakcie i po seansie byłem zaskoczony tylko pozytywnie. W ogóle mam dużą słabość do melodramatu, który w swojej podstawowej - wyżej nazywam ją klasyczną - formie jest jednak dość staroświeckim gatunkiem: w uszlachetniony stylem, ale wzniosły i sentymentalny sposób opowiada o wielkim uczuciu, co we współczesnym kinie nie jest zbyt cenione i/więc praktykowane, a w każdym razie nie w tak poważnym (co nie znaczy - tak realistycznym) ujęciu, jak u Dolana. W tym sensie jest to film 'jakich już się nie robi', z fabułą jakich wcześniej się nie robiło. Myślę, że połączenie jednego z drugim wymagało pewnego kompromisu od reżysera (np. więcej pogłębionej psychologii łatwo mogłoby sprawić, że inne elementy filmu wypadłyby bardziej kiczowato). Dlatego wybaczam np. ten brak ciała, co - przyjmując bardziej rygorystyczne kryteria - rzeczywiście można tu uznać za nieco zachowawcze.
UsuńZazdroszczę Seidla. Z jego twórczości znam, lubię "Import/Export"; we Wrocławiu miałem iść na "Raj: miłość", ale nie zostałem do końca Horyzontów i przepadło. Teraz czytam kolejne opinie po festiwalu i żałuję, że kupując bilety omijałem jego wczesne dokumenty.
A propos krzywdy, którą robi - pamiętam takie drobne zdarzenie z seansu "Import/Export", który premierowo był pokazywany we Wrocławiu parę lat temu: podczas którejś z brutalniejszych scen jeden z widzów zszedł na dół w kierunku ekranu, manifestacyjnie pokazał ekranowi środkowy palec, i wyszedł.
nie widziałam Import/Export (nadrobię), ale te wczesne rzeczy są masakryczne po prostu. do teraz nie wiem, czy to nie jest przypadkiem, ponoć już ukatrupione, "kino niemoralne".
UsuńDolan - hm, no właśnie ja mam wrażenie, że dało się nakręcić melodramat "z ciałem"; to by było nawet bardziej emancypacyjne, wyraźna, kiczowata konwencja plus temat, do którego podchodzi się w mainstreamie albo z kijem, albo z "współczuciem, delikatnością, szacunkiem, tolerancją" (recenzenci wszelkiej maści z uporem piszą o Lawrence w rodzaju męskim). a wyszło tak, jakby w filmie o mezaliansie nie pokazano różnicy w pochodzeniu bohaterów czy coś.
Masz rację, że dało się nakręcić. Nie chcę bynajmniej twierdzić, że przy tego czy innego rodzaju kinie konieczne są ograniczenia, ramy, że coś można a czegoś nie. Można było nakręcić ten film śmielej, można było inaczej, lepiej... Ale mam wrażenie, że jednak trochę umniejszasz jego (za)wartość. Nierozwinięcie wątku cielesności bohaterek nie znaczy przecież jeszcze, że zignorowano temat różnic/bariery między nimi (jak w przykładzie o mezaliansie).
UsuńBędący w związku z heteroseksualną (co się z czasem podkreśla) kobietą, definiowany jako mężczyzna Lawrence, który (nagle) zostaje/okazuje się być kobietą, najpierw mentalnie, kulturowo, z czasem cieleśnie (choćby tylko o tym wspominano w rozmowie) to jednak bariera, z której dobrze zdajemy sobie sprawę, nawet bez podchodzenia bliżej. Piszesz, że nic o tożsamości bohaterek nie powiedziano, i ja się zgadzam, że można było powiedzieć więcej, ale oglądając ten film nie miałem niedosytu w tym względzie: tzn. niezależnie od tego, co powiedziano, czego nie, odbierałem je jako żywe, pełnokrwiste postacie, nie figury. Ale ostatecznie - to wszystko i tak jest kwestią oczekiwań/wymagań. Tak na dobrą sprawę, to lubię ten film za to, że opowiada o miłości czyjegoś życia, że kończy się jesienią i sugeruje, że nic większego niż to, co spotkało, już bohaterek nie spotka. I to w sumie dość banalne. Nie zbiję Twoich argumentów. :)
Przy "Coca-Cola Kid" może działa u mnie mechanizm fana. Ja w tym filmie widzę Makavajeva, w każdej scenie i każdym ujęciu. To sprawia mi dużą frajdę. Ten film ma jedną dużą wadę, we wszystkich filmach Makavajeva jest ta treść pod, tu jej za bardzo nie ma (może zabawa z regułami rządzącymi reklamą, jej ówczesnymi konwencjami). Jest styl. Ten jugosłowiański luz, sensualność, to wszystko tu jest. Bo samo opowiadanie historii Makavajeva kompletnie nie interesuje, końcówka filmu, domykanie wątków to wielkie i nie ustające "że co?!". Brak logiki jest ostentacyjny.
OdpowiedzUsuńPrzed "Sweet Movie" radze jednak zobaczy po kolei jego filmy, bo każdy jest kontynuacją kolejnego. Na "Sweet Movie" można się spokojnie zatrzymać, nic lepszego już nie nakręcił. Trochę się powtarzał.
Jeśli chodzi o Makavejewa, na NH oglądałam 4 filmy z różnych okresów (jeden wczesny - nowofalowy, Sweet Movie i WR - tajemnice organizmu, Czarnogóra) i całą retrospektywę oceniam dobrze (dla mnie o wiele ciekawsza czy Seidla, za którym nie przepadam i Reygadasa, którego prawie wszystko widziałam wcześniej). Ciekawy twórca, choć samo Sweet Movie oceniam nisko. Film się zestrzał, ze współczesnej perspektywy wątek katyński wpleciony w taki sposób, jak zrobił to DM, jest to po prostu ekstremalnie niesmaczny. Przeżyję elementy pedofilskie i pornograficzne, nie przeszkadza mi obleśność finałowej "uczty", ale autentyczny footage z Katynia gdzieś pomiędzy to dla mnie przekroczenie granicy dobrego smaku. Może w latach 70tych to był wyraz odwagi, ale teraz średnio to się broni.
OdpowiedzUsuńDolan fajny, lepszy niż w Wyśnionych Miłościach, ale ciągle mam to nieodparte wrażenie, że obcuję z ewidentnym przerostem formy nad treścią, megalomanią w każdym calu, a film najwięcej niezdrowej frajdy sprawia głównie jego twórcy.
Kasiu,
UsuńZgadzam się, że film Dolana jest bardzo megalomański, tyle że sam nie uznaję tego za zarzut, bo i nie oceniam megalomanii w kinie koniecznie negatywnie. Podobnie jak inne autorskie skrajności - jak narcyzm, jak ekshibicjonizm, jest przynajmniej jakaś, ma charakter. Skala mega- pozwala na więcej (choćby tylko na czas seansu), zwłaszcza, gdy - jak u Dolana - nie stoi za nią wyłącznie miłość własna, ale i własne umiejętności.
Miłości własnej jest jednak dość sporo:) A te umiejętności to ja głównie widzę na polu łączenia ładnych obrazków z ładną muzyką. Laurence Anyways to przecież dość zwyczajny melodramat, niezwyczajne jest w nim jedynie to, o czym piszesz - na drodze ku szczęściu dwojga kochanków stoi odkrywana tożsamość seksualna jednego z nich, a nie los czy różnice klasowe.
Usuń"Film się zestrzał" - możesz rozwinąć to stwierdzenie, bo inaczej uznam za frazes i wymówka, aby ocenić film nisko z powodu wątku Katyńskiego. Tam są jakieś sceny pornograficzne? Coś tam było podniecającego? Bo nie zauważyłem. Nie myl naturalizmu z pornografią. To nie to samo. Nagość w ty filmie budziła we mnie dyskomfort. To nawet nie erotyka.
OdpowiedzUsuń"przekroczenie granicy dobrego smaku" - zastanów się jaka jest konkluzja tego filmu, to ma sens. Jakby nie przekroczył tej granicy, film byłby bez sensu.
Na marginesie napiszę, że w samej Francji, gdy film był pokazywany w kinach wątek Katyński też wzbudził kontrowersje. Oczywiście z innych powodów, a dokładniej, z tego, że reżyser skorzystał z materiałów propagandowych hitlerowców. Może nie wiesz, a może wiesz, ale w czasie wojny zbrodnia w Katyniu była bardzo intensywnie wykorzystywana przez niemiecką propagandę, zwłaszcza na terenie Francji. Było o niej głośno w prasie, były na ulicach plakaty informujące o niej, co po wojnie zostało uznane za zręczną manipulacje i przypisywanie własnych zbrodni komunistką. Przez to długo pokutowała nie wiara, że komuniści mogli to zrobić.
Ten wątek obecnie jest kontrowersyjny jedynie w Polsce, nigdzie indziej. Różnych zbrodni było bez liku, dla świata to jedna z wielu.
Nie miałabym nic przeciwko obecności wątku katyńskiego, gdyby było to wpisane w treść filmu w inny sposób niż doklejenie JEDYNYCH realnych, prawdziwych zdjęć dokumentalnych, jeszcze takiego ich fragmentu (jak się nie mylę, było to wykopywanie ciał zamordowanych). Ogromnie cenię sobie "Wielkie Żarcie" czy Pasoliniego i nie znoszę polskiego martyrologicznego mesjanizmu historycznego, więc "Sweet Movie" (które dodatkowo bardzo mi się podobało jako inteligentna i wielopoziomowa krytyka przeciwstawnych trendów - komunizmu i konsupcjonizmu) też mnie w pewnych fragmentach ruszyło. Makavejew chyba mówił, że dodał ten wątek katyński, bo dowiedział się nagle o tej zbrodni przez przypadek, coś znalazł w jakichś archiwach niemieckich, stąd pojawiło się to w filmie.
UsuńI zgadzam się, że pewnie gdybym była Amerykanką, Japonką albo Nigeryjką, pewnie ten fragment filmu najmniej by mnie obszedł, bo bym najnormaniej w świecie nie wiedziała, o co tu chodzi.
"JEDYNYCH realnych, prawdziwych zdjęć dokumentalnych" - właśnie słowa krytyki jakie spadły na reżysera w dniu premiery były takie, że użył zmanipulowanych materiałów nazistowskich, będących częścią tejże ideologi. Bo kto nam naświetla w tych fragmentach prawdę o Katyniu, hitlerowcy, którzy w tym samym czasie zabijają miliony w obozach koncentracyjnych. To nie jest dokument, to część propagandy.
UsuńPamiętaj też jaka jest konwencja filmu, jesteśmy jakby w środku odbiornika telewizyjnego, jakby ktoś skakał po kanałach od konwencje do konwencji. To tak jakbyś oglądała film dokumentalny w telewizji o Zagładzie i nagle przełączyła na kreskówkę lub film sensacyjny. Albo ten dokument był nagle przerwany reklamami. To to samo, ale tym razem robi to reżyser, z pełną świadomością tego co robi. To nie jest doklejone z za przeproszeniem z dupy, to ma sens. Dodatkowo to pokazuje pewien skrajny przykład do czego doprowadza ideologia komunistyczna, do zbijania niewinnych ludzi w imię ideologi (każdy jego film kończy się czyjąś śmiercią, tu też), a jest to skontrastowane ze skrajności w wydaniu świata zachodniego, wolną miłością, komuną akcjonistów.
ja się zgadzam z tym, że wątek katyński jest niesmaczny - ale on MA być niesmaczny (na moim seansie rozbawiona wieczorna publiczność po prostu zamarła w kilka sekund - dla takich momentów chodzi się do kina). DM tworzy "metaforę żołądkową" - mdłości mają chwycić oglądających orgię w komunie (dlatego to się tak ciągnie), podobnie ma działać ilość cukru w wątku kapitan Planety (tam nawet krew nie jest potrzebna, ale jest, aby było jeszcze bardziej - przepraszam Arka - rzygliwie). Katyń pomiędzy rubasznymi dowcipasami i tą przygniatającą ilością żarcia działa podobnie. Pod tym cukrem jest Katyń - to dzisiaj może brzmieć banalnie, jak sobie przetłumaczysz na literki i spojrzysz "na chłodno" - tyle że w filmie nie jest, bo film atakuje zmysły, a przynajmniej żołądek (ponoć daleki od intelektu). Dlatego film jest dla mnie o tyle cenny, że już dawno nie czułam dyskomfortu, oglądając różne materiały z czasów wojny.
OdpowiedzUsuńZresztą ta bezpośredniość, wielka twarz Marksa na stateczku Prucnal itd. - to się powinno podobać polskiej prawicy... :>
Dziękuję za tę relację!
OdpowiedzUsuńnie miałam możliwości bycia we Wrocławiu w czasie "Nowych Horyzontów", więc chłonęłam każde słowo.
Miło mi :)
UsuńJeszcze kilka słów ode mnie w obronie filmu Dolana. Myślę, że jego największą siłą jest sama historia silnej więzi która połączyła parę głównych bohaterów. Mocna, surowa, niebanalna i intensywnie oddziałująca na emocje, z którą można się w jakiś sposób identyfikować. Lubię dwa poprzednie filmy Dolana, ale mimo wszystkich zalet, na poziomie głębszego odczuwania do mnie nie dotarły, nie do końca je „poczułam”.
OdpowiedzUsuńW 'Laurence' było pod tym względem zupełnie inaczej, wszystko jest w nim jeszcze bardziej zintensyfikowane, mocniejsze, dłuższe, a miejscami wręcz irytująco krzykliwe i przestylizowane, a jednak mimo wszystko, reżyser nigdy nie traci z oczu swoich bohaterów, zawsze umieszczając ich w epicentrum ekranowych wydarzeń i wszystkich otaczających ich postaci, jednocześnie stawia przed nimi kolejne niełatwe próby i wyzwania, z którymi muszą się zmierzyć. I to właśnie mnie w całym filmie najmocniej przekonało i ujęło.
A ponadto całość posiada wiele drobnych scen-perełek, niby pozornie niezauważalnych detali, gestów, słów które jeszcze bardziej zwielokrotniają przyjemność oglądania i na długo pozostają w pamięci. Na pewno nie zapomnę wszystkich znakomicie nakręconych scen w samochodzie, listę układanych rzeczy, które 'minimalizują przyjemność' bohaterów, unoszące się rzeczy niczym pianki w 'Wyśnionych Miłościach', oszałamiającej sceny balu, pierwszego wejścia Laurence'a do klasy po „przemianie”, pamiętny wybuch Fred, no i samej kapitalnej końcówki, spinającej cały film. Szczerze mówiąc to było jedno z moich największych festiwalowych zaskoczeń, bo nie spodziewałam się po Dolanie aż takiego reżyserskiego wyczucia, głębi i dojrzałości. Jestem pod dużym wrażeniem.
Natomiast 'Holy Motors' to film, który trudno opisać, a jeszcze trudniej zdefiniować (o ile jest to w ogóle możliwe ;-), a który najlepiej doświadczyć samemu, obowiązkowo w kinie. Niesamowite jest to, że zaczyna się seans, a widz nie ma zupełnie pojęcia co stanie się za chwilę i w jakim kierunku całość będzie zmierzać. I to jest w tej historii najlepsze, że pomimo ogromu obejrzanych w życiu filmów i niezliczonych nawiązań, które się samoistnie wręcz nasuwają, można trafić na coś tak świeżego, autorskiego i oryginalnego, co się '”chłonie” wszystkimi kinofilskimi zmysłami, jak choćby scena na cmentarzu, która mnie totalnie rozbroiła, czy też cała sekwencja na dachu, z magnetyzującą rolą Kylie włącznie.
A takich zaskakujących, i zbijających z tropu wydarzeń/miejsc/postaci jest w filmie Caraxa bez liku. Ale też tym cenniejsze, że reżyser potrafił znaleźć w tym całym „szaleństwie” umiar, nie przytłoczył swoimi „odjechanymi” pomysłami, wręcz przeciwnie, znakomicie, intuicyjnie je wyważył, ewentualną interpretację/e pozostawiając kompletnie obezwładnionemu i pozytywnie zdezorientowanemu widzowi. Film, do którego nie sposób nie powrócić.
Po Twojej relacji parę ciekawych tytułów do nadrobienia wyłowiłam :)
P.S O tak, wizyta w pamiętnym pubie iście surrealna i jakby żywcem wyjęta z filmu Caraxa. Wrażenia absolutnie bezcenne ;-)