Zawsze lubiłem ten film, ale też zawsze miałem wrażenie, że coś w nim nie do końca do siebie pasuje. Po latach działa to nawet silniej. Scott i Tarantino to odmienne autorskie temperamenty; bardzo charakterystyczni twórcy, którzy w swoich zainteresowaniach czasem, gdzieś tam, spotykają się, ale i wówczas dużo ich różni. Pierwszy, pomimo zamiłowania do nowatorskich rozwiązań formalnych, jest, umówmy się, klasyczny, konwencjonalny w prowadzeniu bohaterów, fabuły (przez co zresztą zawsze traktowany był jako tzw. zdolny rzemieślnik, twórca drugiej kategorii), drugi jest mniej poważny, autotematyczny, też bawi się kinem akcji, ale inaczej, nieustannie ten fakt podkreślając; jeśli Scott biegnie, to Tarantino biegnie i podskakuje.
Jest bardziej umowny, jego scenariusz do "Prawdziwego romansu" jest popisowy i fragmentaryczny. Wrażenie nierówności, które wywołuje (przynajmniej we mnie) ten film, w dużej mierze spowodowane jest właśnie faktem, że składa się on ze znakomitych fragmentów, świetnych (również aktorskich) epizodów, wartościowych samych w sobie zdecydowanie bardziej niż jako element całości. Bo inaczej niż dla Scotta, dla Tarantiono fabuła jest raczej pretekstowa. Potencjał zajebistości tkwiący w pewnych gatunkowych wzorcach i kliszach, do których nawiązuje, interesuje go w pierwszej kolejności; dopiero później jest przypisana im dramaturgia. Christopher Walken pojawia się w "Prawdziwym romansie" w jednej scenie. Jego bohater wysłuchuje wspaniałego wywodu Dennisa Hoppera na temat Sycylijczyków spłodzonych przez murzynów, potem strzela, odchodzi. Zgaduję, że w każdym innym scenariuszu do filmu Tony’ego Scotta jeszcze by się pojawił. W scenariuszu Tarantino już nie, bo tu nie tyle liczą się reguły gatunku, co żart z nich, koncept, niekonwencjonalna (w swoim czasie, dziś to norma) zabawa kinem popularnym.
W kinie poznają się bohaterowie filmu – Clarence i Alabama – oglądają "Ulicznego wojownika", "Powrót ulicznego wojownika" i "Siostrę ulicznego wojownika" z Sonny Chibą (... potem on prowadzi ją do sklepu z komiksami, w którym pracuje, pokazuje jakiś archiwalny numer Spidermana; potem ona przyznaje, że jest prostytutką wynajętą dla niego przez jego szefa, i wyznaje mu miłość... bardziej geekowo już nie sposób). Z kinem związana jest finałowa jatka. Nie tylko dlatego, że wśród postaci pojawiają się aktorzy i producent filmowy. Jest tam kapitalna scena, w której policjanci podsłuchują narkotykową transakcję, na co reagują tak, jakby oglądali dobry film (obok okazywania oczywistego napięcia, śmieją się z dialogów, podkreślają swoją sympatię dla bohatera...). Z kolei mająca miejsce chwilę później brutalna strzelanina jest nawiązaniem do hongkońskiego kina akcji w stylu Johnna Woo (którego "Byle do jutra 2" ogląda wcześniej Alabama), ale jako taka, istotna jest przede wszystkim dla scenarzysty, reżysera, bardziej niż John Woo, interesuje w tym momencie fakt, że Clarence dostaje kulę w oko.
W oryginalnym scenariuszu podczas tej sceny ginął główny bohater. U Scotta, nie ginie, ponieważ jak przyznał później reżyser - zbyt polubił Clarence’a, aby go uśmiercić. Tarantino zgodził się, że takie rozwiązanie bardziej pasuje do filmu. Nie wiem na ile było to szczere z jego strony. Ale nie wątpię, że szczery był reżyser, i że o zmianie finału zadecydowała sympatia dla postaci, a nie – powiedzmy - względy komercyjne. Takie jest/było kino Tony’ego Scotta. Tyle że zwykle było jednak inne w całokształcie, inaczej skonstruowane. Reżyser biegł, scenarzysta biegł. Gdy w znakomitym "Człowieku w ogniu" ginął Creasy, to mnie to ruszało, i wciąż rusza. Oglądając po raz kolejny "Prawdziwy romans" złapałem się na tym, że los jego bohatera – mimo, że go lubię - jest mi raczej obojętny; zbyt długo i za bardzo traktowany był wcześniej jako element, brawurowego, ale jednak "tylko", dowcipu.
Znakomity plakat!
OdpowiedzUsuńNo tak, w zasadzie oglądając Prawdziwy Romans i oczywiście czerpiąc z niego mnóstwo radości, miałem bardzo podobne wrażenie jakiegoś braku. Choć przyznam, że nie umiałbym ubrać tego w słowa. Gdzieś mi tam jednak nie grał ten duet Scotta i Tarantino, właśnie tak jak piszesz, gdy jeden biegnie, drugi dodatkowo skacze. Mało widziałem tu śladów twórczości Scotta, ale nawet i styl Tarantino jakoś nie dominował. W efekcie przez cały seans miałem świadomość, że coś tu jest niedokręcone.
I w sumie zgadzam się. Ten film to zabawa, dowcip, gra konwencjami (znakomita), ale jednak "tylko" to.
No to ja się nieco wyłamię, oglądajac "True Romance" nie miałem poczucia braku. Dla mnie to film kompletny, łączący oryginalność Tarantino ze świetnym czuciem kina akcji Scotta. Myślę, że Walkena jest w filmie tak mało gdyż twórca musiał zmieścić w 2 godz. wszystkie gwiazdy, a jest ich przecież od cholery. Na całą opinię zapraszam na swojego bloga, gdyż niedawno opisywałem "True ROmance" w dziale "Z Pełnym Filmem".
OdpowiedzUsuńOgólnie ciekawy teskt, ale przydałoby się ostrzeżenie o spoilerze w tekście gdyż nie każdy przecież ten film oglądał ;)
Jeszcze raz zapraszam do siebie i pozdrawiam. Dwayne.