niedziela, 14 kwietnia 2013

mini-recenzje (4)

"Krew z krwi, kość z kości", reż. Steve Kloves (1993). 
Historia w klimacie powieści Williama Faulknera, z tajemnicą z przeszłości, więzami krwi, które ciążą, z kiedyś skrzywdzonymi i/lub skrzywionymi bohaterami. Wyciszona i wyludniona, rozwija się powoli, trzyma w napięciu. Chociaż jest tu w fabule coś niemal mitycznego, zło jest Złem, zbiegi okoliczności są fatum, jest w "Krew z krwi... dużo naturalności, również kameralności w przedstawieniu, mimo że rozpisana na troje, właściwie czworo, bohaterów opowieść w większości filmowana jest w plenerze, fotografowanym pięknie, w sposób przywodzący na myśl malarstwo Edwarda Hoppera. Który, bardzo możliwe, jest tu nawet ważniejszym tropem interpretacyjnym niż wspomniany wcześniej Faulkner, trudno powiedzieć, nie jestem specjalistą. Ale to w dużej mierze kino nastroju, którego styl jest w pierwszej kolejności obrazem wewnętrznego życia bohaterów. Satysfakcjonujące. Smutne. Zagrane i opowiedziane z wprawą. Mimo gwiazdorskiej obsady zbyt nieefektowne, aby mogło liczyć na jakąś większą popularność.


"The Hot Spot", reż. Dennis Hopper (1990) 
Nie wiem jakiej wartości jest powieść Charlesa Williamsa, którą Hopper zekranizował, ale podejrzewam, że to nie Chandler. Film ma wcale przyjemny posmak taniej literatury kryminalnej, przy czym sam niekoniecznie jest tani. Realizatorsko i aktorsko to rzecz bez zarzutu, scenariusz ma ręce i nogi, tyle że pomyślana w myśl jednego z co bardziej charakterystycznych noirowych wzorów fabuła jest tak mocno w klimacie czarnego kryminału, że o kolejnych bohaterach wiadomo tu wszystko właściwie już po 2 minutach ich obecności na ekranie. I wiele da się przewidzieć. Ale to nie zarzut. To mocno osadzony w swojej konwencji film, w którym jest dokładnie to, czego należy się po nim spodziewać. Jest atmosfera podkręcana przez nieustępujący upał, jest obcy w mieście, femme fatale, kradzież, szantaż, zbrodnia i niewinna brunetka. A ponieważ to rzecz w dużej mierze wyrastająca z "Żaru ciała" Kasdana, po części jest to też przedstawiciel popularnych w latach 80tych i 90tych thrillerów erotycznych. Jeden z tych, w których po scenie seksu jest zawsze ta, gdy któreś z bohaterów leżąc w łóżku pali papierosa. Żadne must-see, ale jak ktoś kocha gatunek, to doceni. Tym bardziej, że dziś nikt już tak uroczo sztampowych noirów nie robi, w każdym razie nie z taką powagą, bez przerysowania i dystansowania się do ich konwencji.
 

"The Fan", reż. Eckhart Schmidt (1982) 
Inne tytuły "Trance" i..."Blood Groupie". Jeden z tych filmów, o których, aby coś napisać trzeba zdradzić ich sedno, co jednak niekoniecznie wiąże się z zepsuciem niespodzianki. Napiszę to wprost: to RFN-owski film o nastolatce zafascynowanej popularnym muzykiem pop o pseudonimie R. (wyraźnie stylizowanym na Iana Curtisa - co ma duży wpływ na atmosferę całości), która zabija i zjada obiekt swojej fascynacji. Naprawdę niezły film. Pomijając długi i, co oczywiste, mocny finał (nie epatujący zbyt dosłownie makabrą; jest on raczej, odpowiednio do jednego z tytułów, transowy) historia jest stonowana, rozwija się spokojnie, dzięki czemu szybko przekonuje do siebie naturalnością, na co wpływ ma też niezłe aktorstwo odtwórczyni głównej roli. Ponadto, jest to obraz raczej odległy od "typowego" (amerykańskiego, włoskiego etc) przedstawiciela gatunku, od kina gatunkowego w ogóle. Rzeczywistość w nim przedstawiona - oraz sposób jej przedstawiania - nie różni się mocno od tego, co zaobserwować można w choćby polskich produkcjach z lat 80tych, i jest to swojskość, która wrażenie upiorności potęguje bardzo mocno.


"Złodziej", reż. Michael Mann (1981) 
Nawet jeśli trochę nierówny (finał, choć niezły, odstaje od reszty) to wciąż imponujący debiut. Z perspektywy czasu ogląda się "Złodzieja" jak rozgrzewkę przed zrealizowaną przez Manna dopiero w połowie następnej dekady "Gorączką". Jest tu coś ze szlifowania tamtego stylu, ale też sporo tematycznych podobieństw, na czele z bohaterem, mocno przypominającym McCauleya (De Niro) z późniejszego filmu. Z tą różnicą, że złodziej grany przez Jamesa Caana budzi, mam wrażenie, więcej sympatii. Raz, że nie ma pozytywnego antagonisty; dwa, że nie jest (być może jeszcze) takim chłodnym zawodowcem w swoim sposobie bycia, jest bliżej ulicy, jest, powiedzmy, bardziej narwany. Ale już cała reszta, to, w co wierzy, czym się kieruje i jego wybory, to właściwie ta sama postać, tyle że młodsza. Caan gra go znakomicie, co jest w tym przypadku połową sukcesu. Druga połowa to styl. Mimo, że Mann kończy swój film jak efektowne kino akcji, wcześniej jest raczej powściągliwy. Dba o obyczajowe zaplecze, psychologiczne tło. Zatrzymując się przy kolejnych scenach na dłużej niż by mógł, pozwala spokojnie wybrzmieć ich naturalnemu rytmowi, co w połączeniu z atrakcyjną fabułą, często wygrywanym nocnym, miejskim klimatem przestępczego światka i efektowną elektroniczną muzyką w tle, daje świetny efekt. Naturalny i bardzo cool jednocześnie. Plus, jeśli kogoś interesuje odpowiedź na pytanie do jakiego filmu Winding Refn nawiązywał najczęściej w swoim "Drive", to tu ją znajdzie.


"American Mary", reż. Jen i Sylvia Soska (2012)
Jeden z ciekawszych nowych horrorów, jakie widziałem. Ma wady niezależnej produkcji, narracyjnie wydaje się być trochę niedopracowany, nie zawsze jednakowo przekonujący, zwłaszcza w okolicach drugiej połowy, gdy przychodzi do przemiany głównej bohaterki, przejmująco zagranej przez Katharine Isabelle (dotąd znanej głównie z tytułowej roli w serii "Ginger Snaps"). Ale warto przymknąć oko na wady. To więcej niż przyzwoite kino gatunku. Horror chirurgiczny, czasem naprawdę trudny do przetrawienia w tym, co pokazuje, który jest też kinem zemsty przywodzącym na myśl nurt rape and revenge oraz satyrą na, nieco umniejszając problem, nowoczesną modę. Do tego, w każdym z tych swoich aspektów to film feministycznie uwrażliwiony, że tak to nazwę. Dosadnie, ale bez eksploatacyjnego cynizmu uderzający w temat nierówności płci, opresyjności, seksizmu; pod tym względem skojarzył mi się wręcz z "Grą wstępną" Takashiego Miike. Coś więcej niż się spodziewałem.


"Lore", reż. Cate Shortland (2012) 
Historia trochę jak z "Walkabout" Nicolasa Roega, ale w scenerii powojennych Niemiec. Zamiast australijskich dzieci, niemieckie rodzeństwo, zamiast aborygeńskiego przewodnika, młody Żyd. Plus jak tam, tak i tu okrucieństwo świata doświadczane przez młodych bohaterów, jeszcze w pełni nie rozumiane seksualne napięcie, inicjacja. I tak jak Roeg opowiadał w swoim wybitnym filmie o czymś rdzennym dla obcego sobie narodu, dla Australijczyków, tak w "Lore" australijska reżyserka drąży duszę niemiecką, czy może traumę, bo sporo tu o nasiąknięciu faszyzmem (prostych ludzi). Bardzo pięknie jest to sfilmowane. W pierwszej chwili obawiałem się, że może zbyt pięknie jak na film, w którym jest wojna i jej okrucieństwo, ale w zdjęciach Adama Arkapawa (m.in. "Królestwo zwierząt", "Snowtown"), mimo że wciąż akcentują one urodę otaczającej bohaterów natury, wiosennie dojrzewającej, co ważne, bo dojrzewa również bohaterka, a to jej spojrzenie, jej historia, nie ma fałszu. Jest dużo zmysłowości (zbliżenia) i intensywność przedstawienia, zawsze ta sama, niezależnie od tego, czy na pierwszym planie trawa, zwiewna sukienka, czy dziura w głowie, którejś z ofiar wojennego chaosu. Już teraz wiem, że będzie to jeden z moich filmów roku.


"Matinee", reż. Joe Dante (1993) 
Mniej znany, niedoceniony film Dantego, który po raz kolejny udowodnił, że dobrze wie, jak się bawić kinem. Pełna wigoru komedia rozgrywająca się w Stanach w 1962 roku, w okresie Kryzysu Kubańskiego i związanych z nim gwałtownie wzrastających, społecznych lęków przed zagrożeniem jądrowym + ładny hołd jaki reżyser składa klasycznym, b-klasowym monster-movie (jak i w szerszej perspektywie horrorom w ogóle), w których, obok źródła dobrej zabawy, dostrzega też ich oczyszczającą rolę - rozbrajającą zbiorowe lęki. Nostalgiczny powrót do czasów niewinności, trochę zimnowojennej satyry, pulpa, wdzięk i sporo dobrego humoru. Taki film, który się nigdy nie zestarzeje.



"Człowiek, który się nieprawdopodobnie zmniejsza", reż. Jack Arnold (1957) 
W charakterystyczny dla lat 50tych nurt amerykańskich filmów fantastycznych, odwołujących się do zimnowojennych napięć i strachów związanych z bronią jądrową, wpisuje się w dwojaki sposób. Bezpośredni, przez wzgląd na przyczynę dolegliwości bohatera, którą (przyczyną, nie dolegliwością) jest przypadkowy kontakt z radioaktywnym pyłem. I niebezpośredni, przez drogę jaką ów bohater, malejąc, odbywa. Gdy opuszczony, uznany za martwego, we wnętrzach swojej piwnicy próbuje zdobyć pożywienie lub walczy o przetrwanie z przerastającym go rozmiarami pająkiem, to jest jak ostatni człowiek na ziemi, na skutek jakiejś gigantycznej katastrofy, cofającej się do swoich prehistorycznych początków. A to tylko zewnętrzna warstwa tej historii. Świetnie zrealizowanej (efekty specjalne są kreatywne i jak na swój czas - imponujące) i inteligentnie napisanej, unikającej kiczu, o który przy takim temacie było łatwo. Przy całej swojej fantastycznej atrakcyjności, film Arnolda to przede wszystkim przejmujący dramat o człowieku stopniowo tracącym kontrolę nad otaczającą go rzeczywistością. Ostatecznie tracącym wszystko oprócz siebie, co prowadzi go do przyjęcia nowej, zupełnie odmiennej od wcześniejszej, perspektywy w swoim rozumieniu świata. W czym twórcy odwołują się do wcale niegłupiej metafizyki. Posiłkując się porównaniem - ten film jest trochę jak powieść Kafki, ale z pozytywnym (co nie znaczy infantylnym) zakończeniem


"Rolling Thunder", reż. John Flynn (1977) 
Dobry film. Raczej b-klasowy, bliski formule kina exploitation, ale z intrygującym, niegłupio napisanym scenariuszem zdradzającym większe aspiracje. Jednym ze współscenarzystów jest tu Paul Schrader, tuż po sukcesie "Taksówkarza", i tak jak w tamtym filmie, tak w tym, wyraźnie nim inspirowanym (również w finale), w centrum opowieści znajduje się wewnętrznie okaleczony weteran wojny w Wietnamie. Tyle że ten ma cel skonkretyzowany w zdecydowanie bardziej "gatunkowy" sposób. Pomścić śmierć syna i żony zamordowanych wkrótce po tym, jak wrócił on do Stanów po okresie długoletniej niewoli. Brzmi jak niewyszukany sensacyjny standard, ale John Flynn zaskakująco często unika epatowania sensacyjnymi atrakcjami. Jego film jest spokojny w tempie, surowy i chłodny. Odpowiednio do portretu głównego bohatera, który budzi sympatię, choć jednocześnie skrywa w sobie coś nieludzkiego (poniekąd również pod względem czysto fizycznym - okaleczony, ma hak zamiast dłoni). Podobnie zresztą, jak jego kompan z niewoli, brawurowo zagrany przez Tommy'ego Lee Jonesa. Obaj bohaterowie, nieokazujący wielu uczuć, są tak samo twardzi, jak psychicznie złamani, nieobecni, martwi za życia. I jest to ten element filmu, który liczy się w nim najbardziej, waży najwięcej i ostatecznie zmienia wydźwięk, wydawałoby się, dobrze znanej historii. Wyjątkowo niepokojącej w tym wydaniu. Bardzo sugestywnej, zwłaszcza w finałowych partiach.

3 komentarze:

  1. "Incredible Shrinking Man" Arnolda należy do moich ulubionych filmów science fiction. Bo ten film jest doskonały nie tylko porównując go do filmów lat 50, ale w niczym nie ustępuje też wielu późniejszym klasykom gatunku. A efekty specjalne pod względem pomysłowości biją na głowę te ze współczesnych produkcji. Do tego świetny scenariusz Richarda Mathesona (na podstawie jego własnej powieści), w którym doskonale połączono elementy fantastyczne z nietypowym kinem przygodowym, refleksyjnym dramatem i ambitną alegorią współczesności. Nie zauważyłem tu kiczu, który charakteryzował poprzednie filmy Arnolda ("Potwór z Czarnej Laguny", "Tarantula"). Aktorzy według mnie również nie zawiedli (Grant Williams, Randy Stuart). Ten film to prawdziwa perełka i zapomniane arcydzieło!!!

    OdpowiedzUsuń
  2. Mocarny wpis. Klimatyczny i stylowy debiut Manna. Bodaj najlepsze sci-fi lat 50., a już na pewno najlepszy film Arnolda (kultowość "Potwora z Czarnej Laguny" jakoś mnie nie pochłonęła, choć to nadal dobry monster movie). "Lore" - na ten film czekam już jakiś czas i tylko wzmocniłeś mój zapał porównując go do "Walkabout"(!). A na koniec "Kulisty piorun", niemal będący śmieciową wersją "Taksówkarza". Z tego co mówił Gould, scenariusz Schradera był krwawą jatką i musiał nad nim nieźle popracować, by studio ruszyło z produkcją. A ja myślałem, że historia Travisa oczyściła go z depresji :)

    OdpowiedzUsuń