piątek, 5 kwietnia 2013

Ulice w ogniu, reż. Walter Hill (1984)


Akcja "Ulic w ogniu" zdaje się dotyczyć lat 80tych, ale obok obrazów jak z wczesnego MTV, świat przedstawiony w filmie to również tropy (stroje, samochody...), które przywodzą na myśl wcześniejsze dekady, od lat 40tych po 60te. Miejscem wydarzeń jest Nowy Jork, zwykle w nocy, w scenerii pełnych neonowych świateł, mokrych od deszczu ulic. I w stanie osobliwego, westernowego bezprawia, gdzie podczas bójek w barze ktoś zawsze wyrzucony zostaje przez szybę, a rządzące kolejnymi dzielnicami gangi terroryzują mieszkańców. Na co bezsilni pozostają przedstawiciele prawa, częściej zresztą utrudniający jego egzekwowanie, niż je praktykujący. Do tego miejsca wraca po latach weteran wojenny i najemnik Tom Cody; wraca na wezwanie swojej siostry, aby uwolnić uprowadzoną przez gang Bombersów, swą ex-girlfriend, gwiazdę rocka Ellen Aim...

"Ulice w ogniu" niewątpliwie pomyślane zostały przez Hilla jako próba powtórzenia sukcesu jego "Wojowników" z 79, z którym to filmem, z wszystkich dzieł reżysera, mają wspólnego najwięcej. Tak za sprawa kilku tematycznych podobieństw (gangi, fabuła w dużej mierze koncentrująca się na przejściu bohaterów z jednego punktu miasta do drugiego), jak stylu, w którym, również pod względem montażowych rozwiązań, reżyser wprost odwołuje się do komiksowej poetyki. Tyle że w osadzonych w kinie akcji "Ulicach..." idzie pod tym względem dalej. Czy może po prostu - w innym kierunku.

Jego film, nazwany w podtytule rock’n’rollową bajką, jest na wskroś B-klasowy, przerysowany. To miks filmu sensacyjnego, muzycznego i uwspółcześnionego westernu, którego kolejne elementy, począwszy od bohaterów i władanych im w usta dialogów, są niczym więcej jak dobrze przetasowanym zbiorem gatunkowych wzorców i fabularnych klisz.

We wczesnej młodości oglądałem "Ulice w ogniu" wielokrotnie. Nie wracałem od lat, trochę się przy tym obawiając konfrontacji tego, co zapamiętałem z tym, co zobaczę. Obecnie, przynajmniej u nas, film jest raczej zapomniany, a tam gdzie nie jest – oceniany bywa niżej od dzieł Hilla w rodzaju wspomnianych "Wojowników", "Kierowcy" czy "Southern Comfort". Jest to też jego może najbardziej pop-owy obraz. Pomyślany jako wakacyjny hicior, skrojony pod szerokiego odbiorcę, jest odległy od szorstkiej, brutalnej stylistyki kina Peckinpaha, z której jako reżyser Hill wyrasta, do której często, z sukcesem, sięgał. 

Ale to się wciąż świetnie ogląda. Przy całej konwencjonalności, niejednokrotnie kiczowatości (nie mylić z nieudolnością) jest w "Ulicach w ogniu" kreatywność nie do zdarcia. Wspomniane wcześniej, wplecione w fabułę odsyłacze wychodzące poza lata 80te, są tylko jednym z elementów stylowo wykreowanego świata przedstawionego, który, tak na poziomie zdjęć, barw, scenografii, również kostiumów i rekwizytów, jest czymś bardzo swoistym, odrębnym. Przedstawiona w filmie Hilla przestrzeń jest komiksowa od pierwszej do ostatniej minuty, ale tak filmowo-komiksowa (nie odwrotnie), w śmiały, wymyślny, ale i drobiazgowo dopracowany sposób. Rzekłbym wręcz, że w tym względzie - komiksowym względzie - w kinie amerykańskim tamtego okresu, filmu równie oryginalnego formalnie nie było.  

Do tego, na deser, jak przystało na każdego dobrego reżysera dłubiącego w B-klasie, Hill kocha jej schematy, cieszy się nimi i to się udziela. W "Ulicach w ogniu" twardziele rozmawiają ze sobą onelinerami, motory wybuchają, spokojni obywatele biorą sprawy w swojej ręce, w finałowej walce antagoniści naparzają się młotami, a wątek romantyczny doczekuje się sceny pocałunku w deszczu.

1 komentarz:

  1. Ciekawe - szkoda tylko, że jest zapomniany i pomijany. Opis filmu wydaje się niebanalny. Oglądałam ostatnio "przerwany szlak" tego reżysera, chętnie bym też zobaczyła sobie "Straceńców" ...

    OdpowiedzUsuń