Doskonały debiut izraelskiej reżyserki, na tę chwilę jeden z trzech najlepszych (nowych) filmów,
jakie w tym roku widziałem. Rozgrywający się w środowisku chasydów
intymny portret wchodzącej w dorosłość nastolatki, opowiedziany został z
delikatnością przywodzącą mi na myśl "kobiece kino", jakie swego czasu
robił w Japonii Mikio Naruse - opowiadające zresztą o podobnie swoistej,
tradycyjnej kulturze. Po pierwszym seansie "Wypełnić pustkę" miałem
wrażenie, że siła filmu tkwi przede wszystkim w portrecie jego ujmująco
niewinnej bohaterki. W bliskości kamery, uwadze, z jaką przygląda się
ona kolejnym emocjom rysującym się na twarzy rozkwitającej dziewczyny,
co - przy całej charakterystycznej dla tej historii powściągliwości -
zbliża się z czasem do tego rodzaju intymności przedstawienia, który w
swoim natężeniu aż lekko zawstydza, ma w sobie coś z podglądactwa. Po
seansie kolejnym, tydzień później, nie mam wątpliwości, że to również - i
to w nie mniejszym stopniu - przedstawienie całej tej zamkniętej
społeczności ortodoksyjnych Żydów, w obrazie której - jakby na przekór
licznym współczesnym opowieściom o wrażliwych jednostkach żyjących w
zamkniętych (ultra)tradycyjnych kulturach - nie ma nic opresyjnego.
Poniekąd wręcz przeciwnie, bo niewinność bohaterki w kluczowej mierze
wyrasta właśnie z niekwestionowania roli, jaka została jej przypisana
przez wspólnotę, której jest częścią. Roli, w której - również w chwilach
cierpienia - odnajduje się tyleż bezkrytycznie, co naturalnie. Idąc dalej - charakterystyczna
może dla każdego udanego kina inicjacyjnego pewna czystość emocji,
niejako zrównana zostaje tutaj z czystością tradycji i rytuału, w
ukazaniu których debiutująca reżyserka jest na tyle szczera i wrażliwa i osobna jednocześnie, że każda próba krytycznego odczytania jej filmu
poprzez przynależące do innego świata, kategorie czysto
indywidualistyczne (lub np. feministyczne) byłaby zwyczajnie wulgarna i
nie na miejscu. Trudno mi sobie zresztą taką sytuację wyobrazić. Świat
"Wypełnić pustkę", choć obcy, "egzotyczny", budzi raczej zazdrość niż
opór. Jest nie tylko uporządkowany, ale jest też w nim jakaś naturalna,
niczym nieskażona duchowość, jak w najlepszych filmach Ozu nigdy nie podawana wprost, ale wszechobecna. Może najpiękniej dająca o sobie znać w skromnym przecież, a
bardzo emocjonującym finale, w którym tradycyjny rytuał przejścia w
dorosłość nieoczekiwanie objawia się (nieoczekiwanie, bo nie ma wielu takich scen we współczesnym kinie), jako doświadczenie transcendentalne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz