Debiutancki film Dahla, zarazem pierwsza odsłona jego nieformalnej trylogii noir, do której zaliczają się ponadto "Red Rock West" z 93 i "Ostatnie uwiedzenie" z 94. Także kolejne filmy tego nieco dziś zapomnianego reżysera, takie jak "Podwójna świadomość" z 96, "Hazardziści" z 98, czy nawet komediowa "Mokra robota" z 2007, nawiązywały fabularnie do wzorów czarnego kina, ale zwykle już w nie tak daleko idący i ostatecznie również satysfakcjonujący sposób (aczkolwiek "Hazardziści" to udany film). Z wszystkich noirów, czy też neo-noirów Dahla "Zabij mnie jeszcze raz", choć mocno osadzony w klimatach amerykańskiego kina lat 80/90tych, czerpie z klasyki zdecydowanie najwięcej (co niejako zapowiada już jego pulpowo brzmiący tytuł). Tak pod względem ikonografii, typów postaci, jak i zarysu fabuły. Jest tu prywatny detektyw po przejściach i bez złudzeń, jest zgłaszająca się do niego z podejrzanym zleceniem kobieta, tyleż piękna, co zepsuta, jest badguy grany przez Michaela Madsena, walizka pełna brudnych pieniędzy, szemrani gangsterzy, pustynia Las Vegas, fatalistyczna nuta i okna z żaluzjami...
Wszystko to, na ogół w wyważony sposób fetyszyzowane, ale podane jeszcze na serio, pozbawione elementów pastiszu, bez których realizowane obecnie podobne historie z jakichś powodów nie potrafią się obejść. I mimo że raczej nie jest to film, który dałoby się pochwalić i polecić, jako oryginalny, to właśnie tak się go dziś ogląda. Przynajmniej ja tak go dziś oglądam. Jest w nim jakaś, wciąż ciesząca oczy, a niby miniona świeżość; bezpretensjonalność do niczego nieaspirującego, zamkniętego w swoim gatunku i dobrze się w nim czującego kina, które tak najbardziej to kocha się za jego skonwencjonalizowanie; jest realizatorska zręczność, tempo, chemia między Joanne Whalley i Valem Kilmerem i wreszcie będąca ważnym elementem wykreowanej atmosfery bardzo dobra muzyka Williama Olvisa (w głównym motywie zaskakująco podobna do świetnej ścieżki dźwiękowej Goldsmitha z "Nagiego instynktu"). Krótko mówić - wciąż dużo satysfakcji. Marginesowo dodam jeszcze, że to najtańszy film jaki mam na półce, kupiłem w Intermarche za 1 zł. I za to też go lubię.
Ja, z tego co pamiętam, oglądałem go na początku lat 90. będąc w tym okresie zakochanym, tak w Valu, co w Joanne. Świeże echa wielbionego "Willow" (byłem na nim w kinie kilka razy z rzędu), kazały mi oglądać wszystko w czym zagrali. Z tego co mętnie pamiętam, niezbyt mi się podobało. Z doświadczenia wiem jednak, że dzisiaj, to może nie mieć żadnego znaczenia:)
OdpowiedzUsuńTeż widziałem go po raz pierwszy jeszcze w epoce VHSek (dobrze pamiętam okładkę dystrybutora o nazwie VIM), ale mnie podobał się już wtedy. Nie jakoś bardzo, ale na tyle aby nabrać sentymentu i czasem wracać jeszcze do tego seansu. Wczoraj oglądałem bodajże po raz czwarty. Tak z perspektywy czasu to nie mam wątpliwości, że to był jeden z tych filmów, oglądając które uczyłem się rozpoznawać i lubić styl gatunku. Jeden z tych pierwszych. Za klasyczne kino noir wziąłem się trochę później.
UsuńNa "Willow", pamiętam, byłem w kinie z wycieczką szkolną. To był wtedy wielki hicior. :)