"Stryker's War" aka "Thou Shalt Not Kill... Except" z 1985. Pełnometrażowy debiut niedocenionego Josha Beckera, autora znakomitych "Lunatics: A Love Story" (1991) i "Running Time" (1997); blisko zaprzyjaźnionego i począwszy od młodzieńczych krótkich metraży często współpracującego z grupą twórców i aktorów takich jak Sam i Ted Raimi, Scott Spiegel i Bruce Campbell. Również w przypadku "Stryker's War", gdzie Sam Raimi jest odtwórcą jednej z ważniejszej ról, Spiegel współscenarzystą i współproducentem, a Campbell figuruje jako jeden z autorów pomysłu na fabułę. Prostolinijną i typową dla oldskulowego kina akcji lat 80. Jest tu powracający do domu, na prowincję, do ukochanej, sympatyczny i bohaterski weteran wojny w Wietnamie, są odwiedzający go przyjaciele z jednostki oraz, wzorowana na grupie Charlesa Mansona, banda terroryzujących okolicę morderców-fanatyków. Potem jest starcie sił, mięsiste na tyle, że film klasyfikowany bywa również jako horror. Pod względem realizacyjnym "Stryker's War" wyraźnie odstaje od wyżej wspomnianych, późniejszych filmów Beckera ("Lunatics: A Love Story" uważam za małe arcydzieło kina obskurnego, z kolei zrealizowany w jednym ujęciu "Running Time" to trochę stylistyczna popisówa), to produkcja jeszcze na wpół amatorska, nieco chałupnicza, choć kreatywna, w środkach wyrazu, ale i w tym urok tego zrobionego z jajem i udzielającym się entuzjazmem filmu. Nie dla wszystkich. Ale dla fanów ejtisowego, B-klasowego kina akcji, koniecznie.
"Enemy Territory" Petera Manoogiana z 1987. U nas na kasetach wideo, w dystrybucji Imperialu, jako "Chains 3: Wrogi obszar". Jeden z bardziej udanych, a licznych w latach 80 filmów sensacyjnych, sięgających po tematykę ulicznych gangów, spopularyzowaną przede wszystkim "Wojownikami" Waltera Hilla (1979). Zręczne i esencjonalne dla swojej dekady kino nocy, którego bohaterowie: agent ubezpieczeniowy, podczas wykonywania rutynowego zadania, tyle że w niebezpiecznej, czarnej dzielnicy, oraz pojawiający się w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiedniej porze czarnoskóry pracownik usług telefonicznych, narażają się okolicznemu gangowi tzw. Wampirów (w roli ich przywódcy Tony "Candyman" Todd). Począwszy od 12 minuty do niemal końca, akcja właściwie nie wychodzi poza blok, w którym osaczeni zostają bohaterowie i z którego próbują wydostać się, korzystając z pomocy kilkorga mieszkańców. Jest dużo biegania po piętrach, broni palnej w użyciu i sporo napięcia, ale też zaskakująco dobrze napisane i zagrane postacie (niby kliszowe, a jednak żywe, naturalne), dość realistycznie poprowadzona akcja, oraz robiąca solidną atmosferę malowniczo obskurna, blokowa sceneria z polotem sfotografowana przez Ernesta Dickersona.
"Maniac Cop 2" Williama Lustiga z 1990. Najlepsza odsłona trylogii o oficerze Cordell. Nie lubię części pierwszej, która jest oryginalnym na poziomie konceptu, ale suchym w praktyce połączeniem slashera z kinem policyjnym. W dwójce styl zmienia się dość mocno. To niby wciąż horror (choć już nie slasherowy), ale wrzucony do gara z wartkim kinem sensacyjnym i domieszką neo-noirowej stylistyki. Pojawia się charyzmatyczny bohater, grany przez Roberta Davi; podejście do bohatera tytułowego staje się bardziej empatyczne - jest on tu równoprawnym bohaterem filmu, zaś jego historia ewoluuje w kierunku jasno skonkretyzowanego kina zemsty. Przede wszystkim jednak - zupełnie jakby dopiero przy drugim podejściu Lustig wraz ze scenarzystą, Larrym Cohenem, zdali sobie sprawę z potencjału drzemiącego w ich pomyśle - akcja nabiera charakteru i rysu bezpretensjonalnego, filmowego szaleństwa, charakterystycznego dla co bardziej udanych B-klasowych filmów dekady. I choć pod koniec poziom trochę siada, to na ogół jest szybko, efektownie i obrazowo, z dawką czarnego humoru i udanie przeszarżowanymi scenami - jak choćby tą najsłynniejszą, pożyczoną z "Terminatora", z brawurowym szturmem Cordella na posterunek policji.
"Link" z 1986, w reżyserii Richarda Franklina, australijskiego twórcy, który w końcu poprzedniej dekady i pierwszej połowie lat 80 dał się poznać jako zręczny naśladowca stylu Alfreda Hitchcocka. W 1983 wyreżyserował zresztą - z powodzeniem - kontynuację jego "Psychozy". W punkcie wyjścia "Link" to kino nurtu Animal Attack. Elisabeth Shue gra tu studentkę zoologi, która w ramach praktyki przyjeżdża do położonej na odludziu posiadłości swojego wykładowcy, badającego małpy człekokształtne naukowca, gdzie staje się ofiarą zaborczej miłości tytułowego Linka - inteligentnego orangutana o cyrkowej przeszłości i ze skłonnością do piromanii. Inspiracje kinem Hitchcocka dają tu o sobie znać w dwójnasób. Po pierwsze i dość przewrotnie, to bardziej thriller o samotnym i obsesyjnym samcu osaczającym piękną kobietę (są tu sceny czysto voyerystyczne... np, gdy Link podgląda Shue pod prysznicem) niż efektowny horror o szalonej małpie, budzącej zresztą niejednoznaczne odczucia. Po drugie, to stylowy film; bardzo ładnie sfotografowany, z kilkoma popisowymi piruetami kamery i świetnie wkomponowaną w obraz, oryginalną muzyką Jerry'ego Goldsmitha. W całokształcie może nieco przydługi, ale wybijający się dobrze ponad przeciętną - zdecydowanie wart większej uwagi, niż ta niemal żadna, którą, zapomniany, obecnie wzbudza.
"Evil Dead" romantycznych komedii, czyli "Lunatics: A Love Story" z 1991, w reżyserii wspominanego wyżej Josha Beckera. Ted Raimi jako Hank - szczelnie zamknięty w czterech ścianach mieszkania, dręczony schizofrenicznymi wizjami, cierpiący na agorafobię nieszczęśliwiec, który decyduje się stawić czoła swoim lękom, po tym, jak przypadkowym zrządzeniem losu poznaje Nancy - sympatyczną i bardzo pechową dziewczynę w opałach, z wdziękiem zagraną przez śliczną Deborah Foreman. W obsadzie jest jeszcze Bruce Campbell w podwójnej roli egoistycznego (ex)chłopaka Nancy, oraz demonicznego doktora, prawdopodobnie postaci z przeszłości Hanka, pojawiającej się w jego kolejnych wizjach. Urocza nerdowa fantazja, z tych, w których wrażliwy nieudacznik zdobywa serce najfajniejszej dziewczyny w mieście. Zrobiona za niewielkie pieniądze - co widać w efektach specjalnych - ale z fajnym pomysłem, fajną energią i ku mojej przyjemności. Prawdziwy majstersztyk kina VHS-owego (który do dziś nie doczekał się wydania DVD). Nazywam "Lunatyków" romantyczną komedią, jednak po trosze to również, lekki bo lekki, ale komediowy horror - na otwarcie są pająki spacerujące po korze mózgu; jest Edgar Allan Poe z twarzą (znów) Bruce'a Campbella; jest też coś z estetyki noir i kina nocy; klimatycznie jazzujący soundtrack, a na deser typowy, najtisowy gang uliczny i uzbrojony w kij baseballowy, zdeterminowany bohater. Samo dobro.
"Just Before Dawn" Jeffa Liebermana z 1981. Uczciwie przyznam, że nie polubiłem, gdy widziałem po raz pierwszy. Dopiero po niedawnym, powtórnym seansie zmieniłem zdanie. Całkowicie. To jeden z najlepszych slasherów złotej ery gatunku. Choć w fabularnym szkielecie jest stuprocentowym obozowym slasherem (z grupą nastoletnich mieszczuchów w lesie i zwalistym, pojękującym mordercą), to w stylu, w surowym podejściu do kreślonego tła, nieprzychylnego bohaterom miejsca i stawiającej opór natury, wpisuje się również w nurt kina survivalowego, a to już trochę inna opowieść. Bo też Lieberman jednocześnie hołduje tu klasycznym, slasherowym wzorcom i wychodzi poza charakterystyczną dla nich - a w swojej podstawie przede wszystkim "rozrywkową" - rytualność. Jego film jest poważniejszy i znacznie bardziej sugestywny niż wywodzące się z tego samego źródła młodzieżowe horrory w stylu "Piątku 13-go", "Podpalenia" czy "Uśpionego obozu". Spokojnie rozegrany, bez większego nacisku na efektowność scen przemocy - przynajmniej do czasu, zaskakuje doskonałym, tyleż mocnym, co intensywnym finałem (to w pewnym sensie film jednej sceny, tej sceny) i ma świetnie poprowadzoną główną postać kobiecą.
"Pocałunki" Yasuzo Masumury (Kuchizuke, 1957). Bardzo lubię ten film, zupełnie różny od przesiąkniętej erotyzmem i fatalizmem późniejszej twórczości Masumury, którą poznawałem najpierw - doskonałych melodramatów z Ayako Wakao: "Żony Seisaku" (1965) i "Czerwonego anioła" (1966), oraz adaptacji kontrowersyjnych opowieści Jun'ichirô Tanizakiego (Manji, 1964) i Rampo Edogawy (Ślepa bestia, 1969). Trwające niewiele ponad 70 minut, "Pocałunki" to krótka historia spotkania chłopaka i dziewczyny (poznających się podczas wizyty w więzieniu, gdzie oboje odwiedzają swoich rodziców); z naturalnie poprowadzonymi bohaterami i taką też, niepodkolorowaną kinem, daleką od melodramatycznego sztafażu akcją. Ze względu na dekonstruujący schematy opowiadania, nowatorski w swym czasie styl i rytm, ale też krytyczny obraz świata nieodpowiedzialnych dorosłych, skromny obraz Masumury ma dziś opinię filmu prekursorskiego względem niewiele późniejszych dokonań przedstawicieli japońskiej Nowej Fali. I mimo, że nie w każdym swoim elemencie wygrał potyczkę z czasem, ujmuje bardzo energią, pozytywnym finałem na przekór, oraz realistycznie przedstawionym, chwilami wręcz kronikarskim portretem japońskiej codzienności drugiej połowy lat 50 - ukazanej wyłącznie z perspektywy młodych bohaterów, a to już zupełnie inny świat niż u Ozu i Naruse.
"The Baby" Teda Posta z 1973. Jedno z moich ulubionych filmowych odkryć tego roku z okolic horroru i thrillera. Przed seansem zupełnie nie wiedziałem czego się spodziewać lub mylnie zakładałem, że wiem. Bo nie jest to, jak można wnioskować po tytule i plakacie, film o dziecku z morderczymi skłonnościami. Po prawdzie dzieci nie ma tu w ogóle; ten, który jest w łóżeczku, liczy sobie 21 lat i tylko mentalnie jest rocznym bobasem. Pracownica opieki socjalnej podejrzewa, że nie jest to winą umysłowej choroby "chłopca", ale skrzywionej postawy jego despotycznej rodziny - matki oraz dwóch sióstr. Co z czasem prowadzi do - coraz to ostrzejszego w środki i narzędzia - konfliktu między kobietami. Wyłącznie kobietami, dzięki czemu ten prowokacyjny obyczajowo i niejednokrotnie upiornie zabawny freakowy thriller sprawia wrażenie, jakby rozgrywał się na arenie, mocno wypaczonej w swoich podstawach, matriarchalnej rzeczywistości silnych i dominujących kobiet i słabych i/lub upośledzonych mężczyzn. Świetny, przewrotny finał stawia w tym względzie dosadną kropkę nad i.
"Night Warning" Williama Ashera. Bardzo dobry, niedoceniony slasher z 1982, a więc z czasów rozkwitu gatunku, sytuujący się jednak gdzieś obok większości ówczesnych horrorów realizowanych w myśl slasherowego wzoru. Zarówno pod względem chropowatego stylu, który wydaje się mieć tu więcej wspólnego z drugą połową lat 70, jak i fabuły - mniej skonwencjonalizowanej, mniej młodzieżowej, a w sercu bliższej "Psychozie" Hitchcocka niż filmom o milczących, zamaskowanych mordercach. Bohaterem jest nastoletni Billy, ale właściwy plan pierwszy należy w "Night Warning" do ekranowego sajko, dobrze zagranej przez Susan Tyrrell, ciotki Billy'ego - Cheryl, wychowującej go samotnie po tragicznej śmierci jego rodziców i zaborczo o niego zazdrosnej, co, jak łatwo zgadnąć, dobrze się dla wszystkich nie skończy. Choć fabuła jest gęsta - zręcznie rozpisana wciąga szybko - nie obfituje w wiele mocnych momentów. Dopiero gdy przychodzi do znakomicie rozegranego finału, film wybucha prawdziwą, niekontrolowaną furią. I robi wrażenie nie tylko tym, czego można się spodziewać - efektowną akcją, w centrum której znajduje się Cheryl z maczetą, ale też czymś niespodziewanym, szaleństwem wcześniej nieobecnym, uderzającym z zaskoczenia, co przynajmniej w moim przypadku zaowocowało opadem szczęki.
"Gas, Food Lodging" Allison Anders z 1992. Wygrzebałem, żeby popatrzeć na Ione Skye, niedługo po "Say Anything", przy okazji mogłem też na Brooke Adams i Fairuzę Balk, a każda z nich jest tu bardzo fajna, aktorsko błyszczy zwłaszcza Balk, jednak film kupił mnie całokształtem. Atmosferą, którą robi w nim miejsce akcji - otoczona pustynną scenerią niewielka mieścina w Nowym Meksyku; senna i ruderowata, z jednym starym kinem i jedną osobą na sali podczas wyświetlanych seansów, ale w swojej ospałej przeciętności, czy nawet bylejakości, piękna. Portretowana z tym szczególnym rodzajem liryzmu, który - pozostając blisko ziemi - pospolite zamienia w poetyckie. Sceneria jest tu jednocześnie zewnętrznym odbiciem (po części również przyczyną) samotności bohaterek - dwóch nastoletnich sióstr i ich matki - i czymś swoim, bliskim. Co jest spojrzeniem dość charakterystycznym dla, nazwijmy je - obyczajowego kina małomiasteczkowego, i co obecnie jest też trochę ładnym schematem, nie zawsze żywym, bo bywa że mechanicznym, jak zresztą spora część amerykańskiego kina niezależnego. Jednak nie w filmie Anders, który podobny do innych jest co najwyżej na poziomie opisu, a oglądany szybko zwraca uwagę przemyślaną formą i osobnym charakterem; gorzkim i ujmującym, na przemian i równocześnie. Mały film z sercem. Do tego jeden z tych, którym czas służy, bo do nasyconych melancholią obrazów, dochodzi jeszcze utrwalony tu obraz przeszłości (nieco innych lat 90 niż w kinie głównego nurtu tego okresu), w dzisiejszej nostalgii, którą wzbudza, tak naturalnie wpisujący się w klimat filmu, jakby był odgórnie zamierzony.
"See You Tomorrow, Everyone" Yoshihiro Nakamury z zeszłego roku. Oryginalny komediodramat od twórcy wysoko przeze mnie cenionego "Fish Story" z 2009. Opowieść o nastoletnim Satoru, który na skutek pewnego traumatycznego wydarzenia nie jest w stanie opuścić przestrzeni, w której dorastał - działa mocno i jako historia poszczególnego bohatera, i jako uniwersalny portret niknącego w miarę kolejnych lat i zmian czasu dzieciństwa i młodości. Miejsce akcji: powstały w ramach społecznego eksperymentu osiedlowy kompleks, jawi się tu jako metaforyczny obraz pozostawianej za sobą przeszłości, czy może - ruin przeszłości, z upływem czasu coraz bardziej martwych, opuszczanych przez wszystkich z wyjątkiem bohatera (malejąca liczba mieszkańców odliczana jest tu na podobnej zasadzie, jak malejąca liczba uczestników gry Battle Royale w filmie Fukasaku). Jest w tym dużo liryzmu i nostalgii, nieinfantylnej - sięgającej głębiej, poza powierzchowną tęsknotę za tamtym kiedyś; jest sporo dobrego humoru i sympatii dla bohatera-outsidera, ale też gorzkiego posmaku, bo przejmująco dotkliwie, bez melodramatycznej dosłowności, samą tylko atmosferą, udało się Nakamurze oddać odczucie braku, rosnące wprost proporcjonalnie do cichnącego, opustoszałego podwórka bohatera filmu. A żadna z jego relacji nie dostaje tu taryfy ulgowej - jak ktoś odchodzi ze świata Satoru, a odchodzą, jw. - wszyscy, to już nie wraca.
"A Single Girl" Benoîta Jacquot (La Fille Seule, 1995). Nieprzeciętne formalnie i bardzo świeże i naturalne kino inicjacyjne, nieco w klimatach twórczości braci Dardenne - raczej za sprawą zbliżonej wrażliwości i podobnego, do pewnego stopnia, podejścia do filmowego realizmu, a nie zapożyczeń czy inspiracji. Trwa 85 minut i dzieli się na dwie czasowo oddalone od siebie części, tą główną i dziesięciominutowy epilog. W pierwszej scenie grana przez Virginie Ledoyen Valerie spotyka się ze swoim chłopakiem i informuje go, że jest w ciąży; niedługo później rozpoczyna dzień w nowej pracy, którego pierwsza godzina - przedstawiona w czasie rzeczywistym - stanowi główną akcję filmu. Jako pracownica obsługi hotelowej bohaterka poznaje nie zawsze przyjaźnie nastawionych współpracowników, krąży między kolejnymi pokojami dostarczając gościom śniadania, i dojrzewa do decyzji. Tyle. Na poziomie opisu nie brzmi to ekscytująco, ale na ekranie wciąga od pierwszych chwil i nie puszcza do końca. Bardzo dobrze poprowadzona pierwszoplanowa postać, uważność spojrzenia wyciskająca maksimum ze zdarzeń i zachowań pozornie nieistotnych, oraz świetna praca kamery, nieodstępującej bohaterki choćby na krok, zamieniają tu zwykłe, codzienne doświadczenie - wydawałoby się, że nudne w obserwacji - w intensywne, poszczególne i przełomowe. Wszystko coś znaczy. Trochę majstersztyk.
"Round About Midnight" Makoto Wady (Mayonaka Made, 1999) Tytuł nieprzypadkowo tożsamy jest z nazwą albumu Milesa Davisa. Bohaterem filmu jest lider jazzowego zespołu, zaś akcja rozgrywa się w ciągu kilku godzin około północy. Akcja jednocześnie wartka, w typie "Ucieczki w noc" Johna Landisa (w przerwie między występem, bohater pomagając młodej kobiecie wplątuje się w intrygę z morderstwem, skorumpowanymi policjantami, szantażem i ucieczką po mieście...), i lekka i niehałaśliwa - pozostająca na służbie atmosfery kreowanej przez jazzującą ścieżkę dźwiękową, poddany jej rytm i znakomicie sfotografowany przez Naboru Shinodę obraz miasta nocą. To neo-noir w wydaniu feel-good movie. Klubowa ballada o pięknej kobiecie w opałach i mieście neonów. Film, który sam bierze siebie w duży nawias - i żyje stylem, ale który obok realizacyjnego polotu, angażuje jak trza; ma do zaoferowania sporo naturalnego wdzięku (w czym dużo zasługi Hiroyukiego Sanady i Michelle Reis w głównych rolach) i po prostu klasy. Od pierwszych scen widać, że Wada wie, co robi, że czuje, lubi - i słyszy - konwencję, którą dla filmu wybrał, przez co nietrudno o podobne odczucia i po drugiej stronie ekranu.
Piękne anime Isao Takahaty "Powrót do marzeń" (Omohide poro poro, 1991). Żaden z filmów ze studia Ghibli nie zrobił na mnie dotąd tak wielkiego wrażenia jak ten. Uroczy, ale niejednokrotnie też dotkliwie smutny u sedna. Wspomnienia czasu dzieciństwa, które towarzyszą tu bohaterce, Taeko - samotnej, dwudziestosiedmioletniej kobiecie spędzającej urlop na wsi - choć początkowo sprawiają wrażenie klasycznej, słodko-melancholijnej podróży pamięci, wraz z rozwojem akcji nabierają coraz to bardziej gorzkiego posmaku; tak, że sam film, krystalizując się, staje się opowieścią nie o powrocie do czasów dziecinnej beztroski, ale o powrocie do źródeł własnej słabości, których Takahata upatruje przede wszystkim (choć nie tylko) w relacjach bohaterki z jej rodziną. Bez oskarżycielskiego tonu, bo w relacjach dalekich od toksycznych, codziennych i w sumie bardzo naturalnych, ale w ten sposób, w jaki naturalna jest surowość ojca, rozczarowanie matki i złośliwość rodzeństwa. Delikatność filmu (i kreski - cudownej) i jego spokojny, wyciszony rytm - czyniący z "Powrotu do marzeń" adresowany do młodszych widzów, animowany odpowiednik kina Ozu i Naruse - w żaden sposób nie rozmiękczają tu tego, co w nim gorzkie, mimo że - jak przystało na bajkę - wydźwięk jest ostatecznie ciepły i pozytywny. Całość do końca zachowuje doskonałą równowagę między uważną, obyczajową obserwacją, nie cofającą się przed tym, co bolesne, a bajkową słodyczą - uszlachetnioną prawdą doświadczenia, przez co tylko tym bardziej w finale rozczulającą. Świetne, świetne kino.
Wreszcie...
OdpowiedzUsuń"See You Tomorrow, Everyone" nie widziałem, ale po Twojej recenzji czuję, że powinien mi się spodobać. "Kisses" również polecam.
"See You Tomorrow, Everyone" to bodaj najlepszy nowy japoński film, jaki w tym roku widziałem. Śmiało możesz po to sięgać. "Kisses" oglądałem z Twoimi napisami, to korzystając z okazji tu Ci podziękuję :)
UsuńMam wrażenie że żyjesz w alternatywnym świecie filmów, gdzie pojawiały się trochę inne tytuły niż "u mnie" :):) Wydawało mi się że jeżeli nie widziałem, to jako wzrokowiec, chociaż kojarzę okładki. No niestety. Z tych wszystkich wspomnianych w tym poście widziałem tylko "Enemy Territory" i "Maniac Cop 2". O reszcie nie słyszałem :(
OdpowiedzUsuńSam mam wielu znajomych, którzy często oglądają rzeczy nieznane mi nawet ze słyszenia. Świat filmów zawsze będzie większy, niż ten jego wycinek, który mamy w polu widzenia (albo który wciskają nam dystrybutorzy, reklama, moda...), i który fajnie poszerzyć o jakiś kolejny. Moim zdaniem zresztą, te filmy, o których wyżej, w większości nie są jakoś bardzo nieznane. Zależy gdzie się stoi. Jakbyś był fanem slasherów to z pewnością kojarzyłbyś "Just Before Dawn: i "Curtains", jakbyś oglądał kino japońskie to nazwiska takie jak Masumura i Nakamura nie byłyby Ci obce, itd.
UsuńNo i ja po zobaczeniu tego wpisu poczułem się jak zupełny laik filmowy, bo żadnego z powyższych filmów nie znam, nie tylko ich nie oglądałem ale nawet o nich nie słyszałem. O żadnym z nich :( W dodatku wszystkie ocenione pozytywnie, więc nie wiem, od którego miałbym zacząć nadrabiać zaległości ;)
OdpowiedzUsuńWszystkie ocenione pozytywnie, bo nie lubię pisać o filmach, których... nie lubię. :)
Usuń