poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Nowe Horyzonty 2014


Po swojemu, po łebkach. 

Atmosfera. Moja, bo każdy ma swoją. Dla mnie to kolejna skrócona edycja festiwalu - jestem we Wrocławiu 6 dni. Nie jest melancholijnie, jak dwa lata wcześniej, ani do dupy, jak przed rokiem (gdy jeden magiczny seans - oglądane pod gołym niebem "Panie, panowie - ostatnie cięcie" György'ego Pálfi - uratował mi cały festiwal). Jest wszystkiego po trochu z poprzednich edycji. Klika twarzy, których nie widziałem od dwóch lat, jedna, której nie widziałem od lat pięciu. Nowe filmy reżyserów, których twórczość poznaję od czasu swoich pierwszych Horyzontów. Wspólne, małe, zabawne wspomnienia, które nabierają barw w tych miejscach i wśród tych osób. Z czasem, wszystko wpisze się w jakiś skonkretyzowany kształt, z jednym dominującym odczuciem, może momentem, bliżej czymś z końca niż z początku, ale w swoim tu i teraz, moje sześciodniowe wakacje są szybkie, a jednocześnie na tyle zmienne, że czwarty dzień wydaje się być odległy od pierwszego o tydzień, szósty od czwartego o nawet dłużej.

"Mały Quinquin". Ponad 3-godzinny komediowy miniserial Bruno Dumonta. Cudowne dziwadło, w którym kryminalna komedia, bogata w elementy slapstikowe, idzie pod rękę z typowym filmem Dumonta. Zwłaszcza którymś z jego wczesnych - z "Życiem Jezusa" albo "Ludzkością". Chwilami zresztą sprawia "Mały Quinguin" wrażenie autoironicznego pastiszu "Ludzkości". Do czasu, bo też waga całości tylko rośnie. Najzabawniejsza scena filmu, pogrzebowa msza pierwszej ofiary makabrycznego morderstwa, przekształca się tu w coś, co wygląda jak karnawałowy spektakl, w którym sacrum sprofanowane zostaje – we wspaniale ludyczny sposób – przez grupę nieświadomych swojego komedianctwa komediantów. Kulminacją sceny jest popowa piosenka, zaśpiewana przy ołtarzu przez nastolatkę przygotowującą się do lokalnego konkursu młodych talentów – przez swoje nie na miejscu bardzo zabawna, wywołująca śmiech i później, za każdym razem, gdy zostaje przywołana. Aż do jednej z ostatnich scen filmu, gdy po śmierci dziewczyny, ten sam organista, w tym samym kościele zagra tą samą nutę i to, co początkowo śmieszne przekształci się w dokładnie to, od czego wydawało się tak zabawnie odległe - w przejmujące i żałobne, bardzo ludzkie, niekoniecznie święte. 

W "Sils Maria" Oliviera Assayasa, punkt wyjścia wydaje się zapowiadać fatalistyczną historię, tak jak fatalistyczna jest sztuka, wokół której ogniskuje się akcja filmu (scenicznie zresztą podzielonego na kolejne akty), i tak jak fatalistyczne są na ogół filmy mające za swoje bohaterki niemłode już gwiazdy filmowe w kryzysie. U Assayasa jednak, przewrotnie, wbrew prognozom, a jednocześnie, ma się wrażenie, że nie pod prąd, że po prostu trzeźwo, nic nie jest przesądzone. Sztuka może i przenika życie, ale go nie określa, niejednoznaczność relacji nie musi skrywać wyrachowania, młodość nie zawsze jest cyniczna i wygrana, dojrzałość gorzka i na straconej pozycji.

Rozczulający, autobiograficzny realizm magiczny "Tańca rzeczywistości" Alejandro Jodorowsky'ego. Choć pod względem formalnym całość ma wady filmów realizowanych przez uznanych mistrzów po 80-tce, to Alejandro wciąż potrafi zadziwić i twórczym temperamentem i wyobraźnią. Wybitny aktorsko Brontis Jodorowsky w roli swojego dziadka, który chciał być jak Józef Stalin. Skromny film Lukasa Moodyssona "We Are the Best!". Udany powrót do stylistyki i młodzieżowej tematyki debiutanckiego "Fucking Amal". Nic tej klasy, ale trudno historii trzech nastoletnich dziewcząt zakładających zespół punkowy nie polubić. Jest bezpretensjonalna i niewylizana, w nienarzucający się sposób melancholijna w portrecie tła, i - powstała na podstawie powieści graficznej żony reżysera - sprawia wrażenie szczerej, sprawdzonej doświadczeniem (autobiograficznej?) historii. Rinko Kikuchi jako najładniejszy Don Kichot ever, w jednym z moich ulubionych filmów festiwalu "Kumiko, the Treasure Hunter" David Zellnera. Gorzkim, lirycznym komediodramacie, oglądając który przez większość seansu zastanawiałem się, czy jego samotna bohaterka jest tylko neurotyczna i rozmarzona, czy już chora psychicznie. Po pięknie sfilmowanym, jednocześnie czułym i tragicznym finale, przestało to mieć znaczenie. Śmieszna i smutna, absurdalna "Śruba" Shiry Geffen. Jak dziesięć najcięższych opowiadań Etgara Kereta ułożonych w jedną całość. Nie mam wątpliwości, że przemyślaną, spójną, ale niełatwą do uchwycenia. Do powtórnego seansu. 

Nieustające ciężkie rozmowy w "Zimowym śnie" Nuri Bilge’a Ceylana. W filmie, którego istotą jest konflikt, od początku jawny lub do czasu ukryty, słowo przekracza w swoich rozmiarach rolę tego, który konflikt zaognia. Dialektyka stosowana przez bohatera "Zimowego snu", wczoraj aktora, dziś grafomana, jest jak maska zrośnięta z twarzą, spotęgowane ibsenowe życiowe kłamstwo, które wymknęło się spod kontroli i zaczęło żyć własnym życiem - jednocześnie fascynuje i odpycha swoim uporem, hipokryzją, błyskotliwością i dziwnym – na ile świadomym siebie, na ile nie? - okrucieństwem. Porusza oczyszczający finał filmu, gdy słowa po raz pierwszy nie będące częścią rozmowy, zachowując swój ciężar, po raz pierwszy nie zostają wypowiedziane przeciw komuś; są samą szczerością.

Obrazy. Gdy w dokumencie "20 000 dni na ziemi" Jane Pollard i Iaina Forsytha, Nick Cave wspominając swoje młodzieńcze, erotyczne fascynacje mówi Jenny Agutter w jeziorze, a na ekranie migają sceny z "Walkabout" Roega. Naga kobieta na snobistycznym przyjęciu w "Swobodnym opadaniu" György'ego Pálfi, która w pierwszej chwili wydaje się być szowinistyczną i seksistowską fantazją gospodarzy, a jest jedynie prostą, ładną metaforą. Poród wstecz z tego samego filmu. Kapusta i nieszczęśliwy Lee Kang-sheng w "Bezpańskich psach" Tsai Ming-lianga. Kociołek z "Dystansu" Sergia Caballero. Kalecy rebelianci z "Tańca rzeczywistości". Totalnie zaskakujący, piękny efekt, gdy w początkowych partiach filmu Dumonta, Quinquin mówi do swojej przyjaciółki Moja kochana. Wciąż dyszący, śmiertelnie postrzelony zając w "Zimowym śnie". Kumiko w zakończeniu swojej podróży, w śniegu, w czerwonym wdzianku, jak postać z jakiejś baśniowej krainy - smutny, zagubiony krasnoludek. Fa(r)go.

I wreszcie, sfora psów biegnąca ulicami Budapesztu w pierwszych scenach "Białego Boga" Kornela Mundruczo, może najbardziej zaskakującego filmu, jaki na festiwalu obejrzałem. Brawurowy, zarówno tematycznie, jak i formalnie, ryzykowny, ale wygrany, dynamiczny miks filmu familijnego, alegorii, Animal Attack, thrillera, a nawet kina słusznej zemsty, tyle że w wykonaniu odtrąconego, skrzywdzonego psa i jego pobratymców. W wywiadach Mundruczo podkreśla, że interesowała go metafora - powstawanie społecznych ekstremizmów, ale "Biały Bóg" radzi sobie świetnie i bez drugiego dna. Jest w nim wszystko to, co do spełnienia w kinie potrzebne: wrażliwość, piękny koncept, na jaki nikt się wcześniej nie porwał i magia - i moc - obrazu.

Atmosfera. Co nieco chamowaty recepcjonista z hostelu, w którym się zatrzymałem - na minus; dziewczyna z pociągu, z którą nie zamieniam ani słowa, ale z którą mijamy się na festiwalu jak znajomi  - na plus. Moje małe miejsce przeklęte we Wrocławiu, w którym zawsze coś idzie nie tak; jakaś niezręczność. Najfajniejsza chwila festiwalu: w niedzielę, od północy do trzeciej – od Kim Ki-duka do Gry o tron i Pieśni Lodu i Ognia - podczas spotkania z Celą, Magdą i Marcinem. Niby nie oglądam złych filmów, ale na seansach "Jauja" Lisandra Alonso i, zwłaszcza, "India Song" Marguerite Duras wyczekuję końca, jak ratunku. Tradycja żenujących pytań do twórców wciąż żywa: po projekcji "Kumiko", gdy prowadzący spotkanie z reżyserem, najpierw chce wiedzieć, czy była szansa, aby film wyreżyserował jeden z jego producentów - Znany Reżyser Aleksander Payne, a potem nie przestaje pytać o jakiegoś głupiego królika.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz