Adaptacja wydanej i u nas powieści Sarah Waters "Ktoś we mnie". Gotycka opowieść o nawiedzonym domu, a zarazem o zmierzchu świata arystokracji. W literackim stylu bliższa klasycznym obrazom gorzkich romansów z klasą uprzywilejowaną, w rodzaju "Posłańca" Josepha Loseya (1971) lub "Najemnika" Alana Bridgesa (1973) niż temu, do czego przyzwyczajają horrory o złym miejscu. Wygrany na niepowiedzeniach, niepokojący, chłodny i dość nieprzyjemny film, niemal pozbawiony jest scen strasznych. Jego napięcie wyrasta tyleż z tajemnicy, co ze zderzenia światów; zderzenia tylko pozornie nieinwazyjnego – film jest powściągliwy, ale powściągliwością tego, co wyparte, a domagające się ujścia. Znakomicie wyreżyserowany, fabularnie bardzo wierny powieści Waters, raczej ją intensyfikuje niż skraca. W przyjętej przez siebie optyce Abrahamson potrafi być jednocześnie subtelny, ironiczny i upiorny, a przy tym bardzo obrazowy, malarski (wszystkie sceny retrospekcyjne, sekwencja nieszczęśliwie zakończonej kolacji z obrazem psa za zasłoną). W ślad za spojrzeniem głównego bohatera, miejsce akcji, nawiedzony dom filmowany jest ze swego rodzaju czułością (dłoń dotyka schodowej poręczy tak, jak niedługo później dotykać będzie kobiecej łydki) – jest przedłużeniem swoich nieszczęsnych mieszkańców, połączonym z nimi żywą tkanką; kiedyś tak samo podziwiany, doświadcza w końcu tego samego rozpadu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz