W wyreżyserowanym przez Steve'a Minera pierwszym "Warlocku" (1989), czarnoksiężnik pojawiał się w Los Angeles lat 80. przenosząc się w czasie. U Hickoxa trafia do współczesności jako płód: rodzi się z ciała chwilę wcześniej jeszcze nie ciężarnej kobiety, w scenie przywodzącej na myśl narodziny obcego w "Xtro" Harry'ego Bromleya Davenporta (1982) i Franka w "Hellraiserze" Clive'a Barkera (1987). Oba "Warlocki" splatają fantasy z horrorem, ale o ile pierwszy - garściami czerpiący z fabuły "Terminatora" - był w tym raczej poczciwy, o tyle Hickox podkręca jedno i drugie. Jego film jest bardziej horrorem i bardziej baśnią, przede wszystkim jednak jest popisowy i cyrkowy. W swojej podróży śladem magicznych kamieni mających pomóc mu sprowadzić na ziemię szatana, czarnoksiężnik trafia zresztą do cyrku, co wydaje się równie znaczące jak fakt, że trafia też na pokaz mody, gdzie na wybiegu uznany zostaje za część przedstawienia. Warlock jest u Hickoxa diabelskim showmanem, barokowym kuglarzem, który zamienia swoją ofiarę w kubistyczną rzeźbę, a kolejnej jednym machnięciem ręki zdziera z głowy skalp niby perukę. Z drugiej strony, bliższej mitu i romantycznej baśni, jego nastoletni przeciwnicy, ostatni potomkowie druidów, są trochę jak z "Romea i Julii" a trochę jak z "Gwiezdnych wojen". VHS-owy recykling pełną parą (jest też western). Hickox niekoniecznie jest wirtuozem reżyserii. Strukturalnie film jest nierówny, jakby pocięty, zwłaszcza bliżej zakończenia. Ale jego B-klasowe serce bije czysto i kreatywnie; czuć w nim kinofilską energię, przyjemność płynącą z opowiadania znanej historii, jakiej jeszcze nie widzieliście.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz