sobota, 11 lipca 2020

The Beach House, reż. Jeffrey A. Brown (2019)

Przypomina mi trochę niedawny Kolor z przestworzy Richarda Stanleya, od innej strony Mgłę Johna Carpentera - ma coś z lovecraftowskich opowieści, tyle że jest bardziej eko, a jeśli zadanie eko-horroru to sprawić, aby człowiek poczuł się mniej pewnie na ziemi, to wywiązuje się z tego znakomicie. Z filmowanych w pełnym słońcu obrazów zbyt cichej, opustoszałej plaży, bije podobnie złowrogi niepokój jak z tych z Długiego weekendu Colina Egglestona; natura żyje jakby poza człowieczym spojrzeniem i jako taka jest tym straszniejsza w biały dzień, gdy widać niby więcej, a jednak wciąż nic. Całość rozpisana na zaledwie cztery osoby, dwie nieznające się wcześniej pary, różne pokolenia i przez chwilę nawet ślad napięć w domku na plaży przed sezonem, ale to nieco zwodnicze kameralności - stawka jest albo apokaliptyczna albo tylko ewolucyjna. Najpierw coś strasznego wypełza z wody, a potem pełza człowiek. Dosłownie, bo z czasem bohaterowie - jak to w horrorze: coraz mniej do siebie podobni - więcej leżą, niż stoją, podpierają się, czołgają, jakby tracili własną masę i swoistość, bo świat (dom na plaży) stał się w jednej chwili miejscem nie dla człowieka i jakby wszyscy mieli podzielić los Gragora Samsy, a Gregor Samsa obudził się mniej robakiem, a bardziej rybą.     







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz