poniedziałek, 12 września 2022

 Nina Wu, reż. Midi Z (2019)


Widziałem "Ninę Wu" w zeszłym roku, wróciłem wczoraj, wciąż pod dużym wrażeniem. Temat jest blisko #MeToo i afery Weinsteina. Poetyka z kolei, z rwaną zagadkową strukturą sennego koszmaru, przywodzi na myśl twórczość Lyncha, zwłaszcza "Mulholland Drive" (również tu bohaterką jest pochodząca z prowincji początkująca aktorka), ale bez epigońskiego posmaku.

Film tajwańskiego reżysera, oskarżycielski i drapieżny, ma gdzie indziej umiejscowiony punkt ciężkości i nie tyle pozbawiony jest elementów groteskowych (który senny koszmar się bez nich obejdzie?), ile jest w nich zupełnie niezabawny. Dotkliwy w obrazach rzeczywistości zbudowanej na szowinistycznej przemocy i władzy śliskich wieprzów, formalnie i rytmicznie sprawia wrażenie, jakby opowieść wciąż od nowa wybudzała się ze złego snu i w niego zapadała. Ujęcie, które zaczyna się w świecie realnym, kończy się po drugiej stronie ekranu, czasem odwrotnie. Dużo w tym czerwieni i długich popisowych jazd kamery rodem z De Palmy, wiraży, korytarzy, labiryntu: drzwi, które równie dobrze prowadzić mogą do nowych miejsc, jak i cofać do tych znanych. W kulminacyjnej scenie castingu u producenta, za sylwetkami jednakowo ubranych aktorek, widać przez krótką chwilę wiszący na ścianie obraz Muncha "Madonna" – wygląda jak portret którejś ze zgromadzonych w pokoju dziewczyn. Następujący niedługo później finał, który odsłania kulisy snu, mimo że od początku jakoś przeczuwany, jest przeszywający.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz