"Soft & Quiet" sfilmowany został w jednym ujęciu,
niekoniecznie jednak rozgrywa się w czasie rzeczywistym. Czas jest tu
skondensowany – 90 minut nie ma przełożenia w akcji, rozpoczynającej się
popołudniem, kończącej nocą. Wydaje się, że skrótom
podlegają momenty, w których bohaterki jadą samochodem (trzykrotnie).
Kilka kobiet, młodszych i w średnim wieku, które w pierwszej części
filmu spotykają się w ramach inauguracji klubu o wiele mówiącej nazwie
"Córki dla aryjskiej czystości" (jest ciasto ze swastyką, pochwała
wartości rodzinnych, Ameryki lat 50. i frustracje spod znaku: nie jestem
rasistką, ale), a w kolejnej włamują do mieszkania dziewczyny
azjatyckiego pochodzenia, co nieuchronnie prowadzi do wybuchu przemocy.
Część
widzów nie bez słuszności klasyfikuje ten wyprodukowany przez Blumhouse
film jako horror. Na pierwszą połowę patrzy się jednak jak na szyderczą
czarną komedię, pełną jadu i błyskotliwości. Debiutująca reżyserka ma
ucho do języka, uwagę do szczegółu: chwyta dynamikę toksycznej kobiecej
grupy, jej ułudę i podskórny fałsz, słodki pozór, wzajemne dosłusznianie
się we wspólnym i poszczególnym kłamstwie, poklepywanie, przytakiwanie.
Całość zdecydowanie wyróżnia się na tle tytułów z bogatej puli
najnowszych horrorów reżyserowanych przez kobiety. Na ile potrafę ocenić, feministycznie to
film raczej dyskusyjny, chociaż może się mylę – jest nie tyle pod prąd,
co na innym torze niż opowieści o kobiecej solidarności w świecie
męskiej przemocy. Przemoc jest tu w pierwszej kolejności faszystowska,
jako taka nie ma jednej płci, zna je wszystkie.
"Soft &
Quiet" widzę trochę jak żeński odpowiednik wczesnych filmów Neila
LaBute'a – "In the Company of Men" (1997) i "Your Friends and Neighbors"
(1998). W perspektywie de Araújo jest podobna mizantropiczna zajadłość i
nierzadko niechęć do przedstawicielek własnej płci i ich społecznie, i
konserwatywnie, utwierdzonych ról oraz rytuałów. Jednocześnie to wciąż
bardzo osobne (kobiece?) ujęcie gatunku home invasion, tak pod względem języka,
jak autorskiej wrażliwości. W najbrutalniejszym momencie filmu kamera
uchyla się (a właściwie nie zniża), jakby nie była w stanie rejestrować
kolejnego aktu przemocy; inna kluczowa scena wybrzmiewa jak antyteza
bliźniaczej sekwencji z "Funny Games" Michaela Hanekego (1997); i
przynosi ulgę, mimo wszystko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz