
Remake, dobrze znanego i u nas, wyreżyserowanego przez Tomasa Alfredsona szwedzkiego horroru sprzed dwóch lat. Od razu dodam – swoim poziomem w niczym mu nie ustępujący. Bez szkody, a wręcz z korzyściami można obejrzeć zamiast oryginału. Co piszę będąc fanem filmu Alfredsona. Najlepiej jednak poznać obydwa. Najlepiej, zapominając przy tym o zwyczajowej postawie, która każe na każdą amerykańską wersję filmu europejskiego/azjatyckiego patrzeć z góry, wartościująco. Powierzchowne spojrzenie, leniwe ze swej natury, łatwo może się przełożyć na powierzchowny odbiór, tymczasem Reeves swoim przemyślanym i wyważonym filmem zdecydowanie zasłużył na więcej uwagi.
Wrażenia, które wywołują zestawione ze sobą filmy Alfredsona i Reevesa można porównać do książki przeczytanej, a następnie relacjonowanej przez dwie różne wrażliwości. To porównanie wydaje mi się o tyle właściwe, że u podstaw rzeczywiście jest tu książka, powieść napisana przez Johna Ajvide Lindqvista, chociaż niewątpliwie to nie jej walory, ale popularność jej pierwszej ekranizacji sprawiły, że amerykański film w ogóle powstał. Niemniej, mimo że obiektywnie rzecz biorąc historia ta sama – nastoletni Owen (w oryginale Oskar) gnębiony przez szkolnych kolegów zaprzyjaźnia się ze swoją nową sąsiadką 12-letnią Abby (Eli), która okazuje się być wampirzycą – akcenty porozkładane inaczej, a w konsekwencji ostateczny wydźwięk całości już inny.

Podstawowe różnice zawierają się jednak gdzie indziej. Amerykańskie "Pozwól mi wejść" jest chronologicznie wierne filmowi szwedzkiemu, ale z jednym wyjątkiem w postaci pojawiającej się już na wstępie sceny śmierci opiekuna ("ojca") Abby. Następujący później powrót w przeszłość (2 tygodnie wcześniej) i scena z głównym bohaterem jest w kontekście całości jednoznacznym sygnałem, że Owen stanie się jego następcą. Co oczywiście było obecne w oryginale, jednak w oryginale nie było kluczowe, było po prostu jednym z wielu wątków; u Reevesa jest wątkiem pierwszoplanowym.

Ta zmiana perspektywy sprawiła, że w recenzji „Pozwól mi wejść” na łamach Filmwebu Łukasz Muszyński pisał, że: W nowej wersji króluje zimna kalkulacja. Podoba mi się ta recenzja, ale z tą jej częścią, a tym samym z oceną Abby, zdecydowanie się nie zgadzam (podobnie jak z zarzutem odnośnie muzyki, znakomitej, brzmiącej jak minimalistyczna wersja głównego muzycznego motywu z "Incepcji"). W filmie Reevsa najciekawsze – a nieobecne u Alfredsona – jest, że twórca daje swojemu młodemu bohaterowi świadomość, iż zbliżając się do Abby, w konsekwencji najpewniej wybrany zostanie przez nią na następcę jej opiekuna. Kluczowa w tym sensie scena, nieobecna w oryginale, ma miejsce w mieszkaniu Abby, gdzie Owen znajduje jej zdjęcie z młodym "ojcem". Od tej pory on to wie i ona to wie. Choćby tylko podświadomie. Co nie tylko w niczym nie umniejsza "melodramatycznej" warstwy filmu, ale wzmacnia ją. Podkreślany w filmie kilkakrotnie wiek Abby nie służy wyłącznie zaznaczeniu, że dziewczynka "od bardzo dawna" ma dwanaście lat. Ma tyle mentalnie. Jest dwunastolatką. Dlatego jej zainteresowanie Owenem nie jest spowodowane głodem i zimną kalkulacją, ale jest szczere. Tak jak musiało być szczere w przypadku uczucia Abby do chłopca, którego Owen zobaczył na zdjęciu. Uczucia, którego już (prawie) nie ma w jej relacji ze starzejącym się "ojcem".
Jednym z leitmotivów nowego "Pozwól mi wejść" jest "Romeo i Julia". Lektura Owena, wzmiankowana kilkakrotnie (a pojawiająca się również w postaci fragmentu filmu oglądanego na szkolnych zajęciach) pełni tu rolę komentarza do związku bohaterów, ale komentarza w głównej mierze kontrastowego. Bohaterom filmu Reevesa zapisany jest los odwrotny niż kochankom z tragedii Szekspira: uczucie między Abby i Owenem nie skończy się nagle w szczytowej fazie swego rozkwitu, ale zwiędnie, przyjdzie powoli, stopniowo, wraz z czasem, z dorastaniem i starzeniem się Owena, aż do gorzkiego końca, którego wariacją był pokazany w filmie ostatni etap związku Abby z jej poprzednim wybrankiem.

Piękno filmu Reevesa w tym, że akcentując powyższe wciąż opowiada historię uczucia bohaterów ze szczerym i naprawdę wzruszającym liryzmem. Kiedy Abby wyjeżdża wierzy się, że wyjeżdża, aby już nie powrócić. Efektowny finał w basenie, gdy wracając "wyswobadza" Owena od jego oprawców, mimo że będący niemal dokładnym powtórzeniem sceny z oryginału – w obu przypadkach wybrzmiewa zupełnie inaczej. U Alfredsona był on przede wszystkim zemstą na oprawcach, w dramaturgicznie mocniejszym filmie Reevesa jest w pierwszej kolejności przypieczętowaniem związku bohaterów. I – jak w historii Romea i Julii – tym razem ma w sobie coś z fatum.
He. Dopiero wczoraj obejrzałem oryginał. Zaskakująco pozytywna recenzja rimejku. Chętnie poznam.
OdpowiedzUsuń