niedziela, 6 listopada 2022

 Soft & Quiet, reż. Beth de Araújo (2022)

 

"Soft & Quiet" sfilmowany został w jednym ujęciu, niekoniecznie jednak rozgrywa się w czasie rzeczywistym. Czas jest tu skondensowany – 90 minut nie ma przełożenia w akcji, rozpoczynającej się popołudniem, kończącej nocą. Wydaje się, że skrótom podlegają momenty, w których bohaterki jadą samochodem (trzykrotnie). Kilka kobiet, młodszych i w średnim wieku, które w pierwszej części filmu spotykają się w ramach inauguracji klubu o wiele mówiącej nazwie "Córki dla aryjskiej czystości" (jest ciasto ze swastyką, pochwała wartości rodzinnych, Ameryki lat 50. i frustracje spod znaku: nie jestem rasistką, ale), a w kolejnej włamują do mieszkania dziewczyny azjatyckiego pochodzenia, co nieuchronnie prowadzi do wybuchu przemocy.

Część widzów nie bez słuszności klasyfikuje ten wyprodukowany przez Blumhouse film jako horror. Na pierwszą połowę patrzy się jednak jak na szyderczą czarną komedię, pełną jadu i błyskotliwości. Debiutująca reżyserka ma ucho do języka, uwagę do szczegółu: chwyta dynamikę toksycznej kobiecej grupy, jej ułudę i podskórny fałsz, słodki pozór, wzajemne dosłusznianie się we wspólnym i poszczególnym kłamstwie, poklepywanie, przytakiwanie.

Całość zdecydowanie wyróżnia się na tle tytułów z bogatej puli najnowszych horrorów reżyserowanych przez kobiety. Na ile potrafę ocenić, feministycznie to film raczej dyskusyjny, chociaż może się mylę – jest nie tyle pod prąd, co na innym torze niż opowieści o kobiecej solidarności w świecie męskiej przemocy. Przemoc jest tu w pierwszej kolejności faszystowska, jako taka nie ma jednej płci, zna je wszystkie.

"Soft & Quiet" widzę trochę jak żeński odpowiednik wczesnych filmów Neila LaBute'a – "In the Company of Men" (1997) i "Your Friends and Neighbors" (1998). W perspektywie de Araújo jest podobna mizantropiczna zajadłość i nierzadko niechęć do przedstawicielek własnej płci i ich społecznie, i konserwatywnie, utwierdzonych ról oraz rytuałów. Jednocześnie to wciąż bardzo osobne (kobiece?) ujęcie gatunku home invasion, tak pod względem języka, jak autorskiej wrażliwości. W najbrutalniejszym momencie filmu kamera uchyla się (a właściwie nie zniża), jakby nie była w stanie rejestrować kolejnego aktu przemocy; inna kluczowa scena wybrzmiewa jak antyteza bliźniaczej sekwencji z "Funny Games" Michaela Hanekego (1997); i przynosi ulgę, mimo wszystko.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz