Jak wiele z tych podpisanych przez Charlesa Banda sprawia wrażenie filmu dla dzieci zrobionego dla dorosłych: prostota, postacie jak marionetki, charakterystyczna opisowa muzyka – trochę z "Gremlinów" a trochę z sitcomu – i szalony pomysł w punkcie wyjścia. W tym przypadku: dosłownie potraktowany związek frazeologiczny z tytułu. Głowa rodziny jest rzeczywiście tylko głową i aż głową, najmądrzejszym z rodzeństwa, którego kolejni członkowie sterowani przez mózg brata odpowiadają za kolejne właściwości jednego organizmu w czterech ciałach: siłę, zmysły, seksualną energię... Można się w tym doszukać podobieństw do "Wiklinowego koszyka" Henenlottera, ale, choć pełna ludzkich i nieludzkich deformacji, twórczość Banda nie jest body-horrorowa (może za wyjątkiem "Parasite" z 1982), jest co najwyżej marionetkowo-horrorowa i zwykle komediowa. Kładący duży nacisk na fizjonomię postaci "Head of the Family" to trochę slapstick, może jakiś wariant burleski, a od innej strony też coś, co nazwałbym komedią lingwistyczną. Począwszy od tytułu (i w jego konsekwencji) to film cały zanurzony w słowach i zabawie nimi. W przewrotnej grze niskiego z wysokim. Jeden z bohaterów nieustannie strofuje swoją partnerkę, każąc jej odgadywać słowa, których szuka, potem rodzina freaków usiłuje spalić dziewczynę na stosie, ale jest problem, bo ofiara nie potrafi prawidłowo odczytać tekstu ze sztuki o Joannie d'Arc. Kiedy ktoś mówi o kimś: "ona wciąż powtarza słowo śnieg", ktoś inny odpowiada: "może była prezenterką pogody". Nie ma w tym oryginalnym sowizdrzalskim filmie choćby jednej złej sceny. Zaakceptujcie to.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz