czwartek, 8 lipca 2010

Garage reż. Leonard Abrahamson

Rozgrywające się na prowincji wyciszone kino obyczajowe przyzwyczaiło już do niekoniecznie zawsze banalnej, ale zawsze w jakiejś mierze stereotypowej sytuacji, w której mała społeczność, gdzie wszyscy wszystkich znają, siłą przeciwieństw skonfrontowana ze społecznością dużą, jawi się jako azyl bądź przynajmniej jego możliwość. Zastępując hałas ciszą, wielkomiejski smog – naturą, a w miejsce anonimowości oferując uczestnictwo w społeczeństwie opartym na mniej lub bardziej bezpośrednich kontaktach.


"Garage" początkowo wydaje się być filmem tego właśnie rodzaju. Przy całym swoim pesymizmie do pewnego stopnia nawet jest. Z tą kluczową różnicą, że bezpośrednie relacje nie tylko nie uwalniają tu od samotności, ale w niej utwierdzają. A cisza nie koi. Spokój, jaki charakteryzuje film Leonarda Abrahamsona nie tylko wyraża tu pewną właściwość przedstawionego, małomiasteczkowego świata, ale też, a nawet przede wszystkim, jest środkiem na pokazanie jego obojętności. Z natury swojej - spokojnej.

Josie jest samotnym, "przegranym" mężczyzną pracującym na stacji benzynowej w małym miasteczku gdzieś w Irlandii. Obdarzony skromną, sympatyczną powierzchownością, jednak nie potrafiący nawiązać swobodnej relacji z żadnym z mieszkańców, ze stale przepraszającym (winnym) sposobem bycia stanowi spotykany/wyodrębniany czasem w wiejskiej i małomiasteczkowej scenerii społeczny typ "miejscowego głupka". Jest mężczyzną, do którego wszyscy zwracają się po imieniu nie ze względu na rodzaj więzi, ale na fakt, iż w strukturze właściwej lokalnej społeczności zajmuje on zbyt niską pozycję, aby zwracać się do niego inaczej. Rozmowy Josiego z mieszkańcami miasteczka w zależności od rozmówcy przybierają różne formy, czasem dominuje w nich zmieszanie, czasem drwina, czasem, może najczęściej - "sympatyczna przyjacielskość". Jednak dla niemal każdej z nich właściwy jest brak równorzędności: spojrzenie z góry przyjmujące w najlepszym (?) razie formę wielkodusznej aprobaty dla słabości.

Ale i to do czasu, gdyż słabość innego jest kłopotliwa, już zwłaszcza silnie odczuwana. Im bardziej więc Josie będzie próbował wyjść, choćby na chwilę - ale zawsze nieudolnie - poza swoją samotnię, tym większe będzie tym budził skonfundowanie, a w konsekwencji również potrzebę stworzenia dystansu. Dystansu od Josiego.


W najlepszych znanych mi filmach opowiadających o "obojętności świata" (nie pamiętam już który z rodzimych krytyków użył tego sformułowania) w "Śmierci pana Lazarescu", w "Oazie", w "Rosetcie"... nieszczęście bohaterów było (m.in.) następstwem odrzucenia przez otaczające ich środowisko. W przejmującym filmie Leonarda Abrahamsona jest inaczej - jego bohater pozostając obcy jest do swojego świata "swojsko" przypisany. Rosettę znały dwie osoby, Josiego "znają" wszyscy - wiedzą to samo, więc z pewnością się nie mylą. Bezpośrednio stąd wyrasta dramat bohatera, ale też wszystko co go poprzedza (jego samotność, strach, niezręczność, nieznajomość społecznych kodów utrudniających mu kontakt z innymi...). Z roli jaką narzuciło mu społeczeństwo zbyt w swojej obojętności bezduszne (lub po prostu leniwe), aby podjąć próbę zobaczenia go w jakiejkolwiek innej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz