W tym roku widziałem mniej filmów niż w latach ubiegłych, ale ich poziomom w ogólnym rozrachunku znacznie wyższy był niż tych zaprezentowanych w wyraźnie kryzysowej zeszłorocznej edycji. Aczkolwiek wciąż nie było aż tak dobrze, jak przed dwoma laty. Podobnie jak to było przed rokiem znów dało się odczuć zawężenie sekcji 'Panorama', niby zawsze pozostającej w cieniu konkursu, ale jednak najważniejszej. Sam konkurs z roku na rok coraz mniej pociągający, a coraz bardziej przewidywalny. Stąd też coraz mniej się chce (opłaca) podejmować ryzyko.
Pokazywane w Panoramie dwa najlepsze filmy, jakie na tegorocznym festiwalu widziałem, podpisane zostały przez twórców, których wcześniejsze dzieła znałem w większości z nowohoryzontowego konkursu. Jednak filmy Dumonta i Mundruczo realizowane były już przez dojrzałych twórców. "Flandria" Dumonta trafiła cztery lata temu do konkursu tuż po tym jak zdobyła Grand Prix na festiwalu w Cannes. Obecnie trudno sobie podobną sytuację wyobrazić. Zupełnie jakby przecieranie nowych szlaków w kinie zależało już przede wszystkim od amatorów z cyfrówką. A szczerze wierzę, że jednak nie "wśród drzew" należy szukać nowych horyzontów kina.
Zaczęło mi się cokolwiek marudnie, a przecież było co najmniej dobrze. Z pewnością nie najlepszym, ale zdecydowanie najlepiej przyjętym filmem festiwalu okazały się "Wyśnione miłości" Xaviera Dolana, drugi film zaledwie 21-letniego obecnie twórcy. Imponujący nie tylko przez wzgląd na młody wiek reżysera, choć niewątpliwie również i młodość autora sprawiła, że w tej historii dwojga przyjaciół rywalizujących o względy cherubinkowego młodzieńca, jest sporo błyskotliwości i emocjonalnej prawdy. Jest to też film bardzo pięknie wystylizowany, czerpiący z Almodovara, z Tarantiono, przede wszystkim jednak ze stylu Wong Kar-waia z okresu "Spragnionych miłości". Tyle że to co Kar-waia służyło odmalowaniu uczucia zapisanego gdzieś w ulotnej pamięci, u Dolana szybko staje się gloryfikującym młodość modnym wdziankiem, w które przyozdabia on swoich bohaterów, żyjących do tego w nieco zbyt atrakcyjnej, oderwanej od realiów rzeczywistości. Przez co sam film pozostając mimo wszystko przekonującym zwierciadełkiem młodzieńczych sercowych problemów jest jednocześnie zwierciadełkiem upiększającym, podlizującym się młodej widowni.
Młodzieńczy narcyzm (aczkolwiek wdzięk także) filmu Dolana dobrze widać zestawiając "Wyśnione miłości" z pokazywanym również na festiwalu, znanym już z ekranów kin, ostatnim filmem Chereau "Zagubieni w miłości" (mądrym i subtelnym, ale chłodnie przyjętym). Temat w gruncie rzeczy zbliżony, nawet scenerie podobne, jednak autor dojrzały, bohaterowie nieco starsi, rzeczywistość bardziej problematyczna, podobnie jak i miłość czy raczej jej potrzeba. U Dolana – klasycznie, dobrze jest kochać, niedobrze nie kochać, samemu ciężko, u Chereau - ciężar związany jest już z samą miłością jako taką, której potrzeba nieatrakcyjnie skojarzona zostaje tu z emocjonalnym "prześladowaniem", z wtargnięciem na teren czyjegoś 'ja': z domaganiem się. Pojawiająca się w filmie postać "szaleńca" prześladującego swoim uczuciem bohatera w gruncie rzeczy szaleńcem nie jest, jest wyłącznie dobitną figurą reprezentującą ten punkt widzenia. Niedługo po tym jak chory z miłości "szaleniec" włamuje się do mieszkania bohatera on sam włamuje się do mieszkania swojej dziewczyny.
Przypadkową analogię z powyższym przyniosła jedna ze scen w filmie Zekiego Demirkubuza "Poczekalnia". Bohater, raczej antypatyczny reżyser filmowy wiąże się z kolejnymi lgnącymi do niego kobietami, które konsekwentnie i w pełni świadomie unieszczęśliwia. Blisko zakończenia do jego drzwi zapuka atrakcyjna i wyraźnie nim zainteresowana młoda aktorka. Po krótkiej rozmowie, on zamyka drzwi i przez chwilę ten gest rezygnacji z drugiej osoby wydaje się być najdojrzalszą decyzją bohatera filmu. Bardzo dobra scena w niekoniecznie bardzo dobrym filmie. Ale złym też nie.
Sam Zeki Demirkubuz, który miał we Wrocławiu swoją retrospektywę w ramach tegorocznego cyklu 'Kino Tureckie' nie jest bynajmniej znakomitym reżyserem, czego zdaje się mieć świadomość i czemu dał wyraz we wspominanej "Poczekalni", w swoim - jak się zdaje - najbardziej osobistym filmie. Ale nie jedynym autorskim, autorskie są wszystkie. Często bardzo do siebie podobne (czasem aż za bardzo jak w przypadku "Przeznaczenia" z 2006, tyleż prequela co kopii wcześniejszej "Niewinności"). Naczelnym tematem reżysera jest przeznaczenie, postrzegane od dość fatalistycznej – egzystencjalnej – strony (autor chętnie odwołuje się do Becketta, Camusa) i w taki też sposób determinujące losy bohaterów. Kolejnym, nierozerwalnie związanym z powyższym tematem jest wstyd, dlatego też los wiążący ze sobą postacie jego filmów nieustannie je upokarza (albo oni sami się upokarzają, co w tym przypadku naprawdę na jedno wychodzi). Niezależnie od tego czy przybiera on formę wielkiej miłości, poczucia winy, czy jednego i drugiego jednocześnie.
Najlepszy film Demirkubuza, zakończone wyciszoną, ale chwytającą za gardło sceną "Wyznanie" było jednym z tych kilku bardzo dobrych filmów, o których istnieniu nie miałem przed festiwalem pojęcia. Podobną niespodziankę sprawiły "Upadek anioła" Semiha Kaplanoglu'a, chorwackie "Czarni" Gorana Devica i Zvonimira Jurića i – może w pierwszej kolejności – melancholijna i intymna "Paszcza wilka" Pietro Marcellego, dokument o Genui i czasie, ale też ujmująca opowieść o spełnionej miłości niezwykłej pary bohaterów filmu: męsko zakasującego rękawy wrażliwego recydywisty Enzo i jego wieloletniej transseksualnej partnerki, Mary.
Z filmów, po których spodziewałem się więcej rozczarowało "Życie z wojną w tle". Todd Solondz niby pozostaje tu sobą. Jego film jest sarkastyczny, gorzki i cierpki, ogląda się go jednak z dyskomfortem zdecydowanie mniejszym niż wcześniejsze dokonania reżysera. Znać w nim jakieś wysilenie, co potęguje jeszcze fakt, że ten bodaj najgorszy film Solondza jest kontynuacją jego najlepszego filmu – "Happiness". W nieuniknionych w tej sytuacji porównaniach "Życie z wojną w tle" pod każdym względem przegrywa. Raziło mnie zwłaszcza wprowadzenie scen snów i wyobrażeń, w swojej absurdalności zbyt łatwych jak na Solondza, zwykle podobnych zabiegów unikającego. Podobnie humor czasem niebezpiecznie zbliżał się w kierunku rodem z pierwszego lepszego sitcomu (rozbijająca związek bohaterów, kluczowa dla całości scena z dotykiem mężczyzny, który zrównany musi zostać z dotykiem pedofila wypada tu cokolwiek żenująco).
Rozczarowało również, nagrodzone podczas tegorocznego Cannes Grand Prix, "O bogach i ludziach" Xaviera Beauvoisa. Ten film satysfakcjonujący był mniej więcej do połowy, gdy historia opowiadana była w sposób stonowany, z prostotą, bez zbędnego w tak dramatycznej historii podkreślania podziwu dla bohaterów. Im bliżej jednak było oczywistego finału, tym bardziej całość przypominać zaczęła dzieło robione na kolanach. A z czasem wręcz mszę świętą.
Swego rodzaju przeciwieństwem "O bogach i ludziach" okazało się rewelacyjne "Hadewijch" Bruno Dumonta. W filmie Beauvoisa wiara cystersów kontrastowała i nie uginała się pod naciskiem terroru. W przypowieści Dumonta jest odwrotnie – wiara, właściwie jej głód, w konsekwencji do aktu terroru prowadzi. W każdym razie może, jedna z jej form. "Hadewijch" jest kolejnym obok "Secret Sunshine" Lee Chang-donga i "Lourdes" Jessici Hausner współczesnym filmem o wierze, którą twórca znajduje nie w modlitwie, nie w przestrzeni ideologicznie związanej z duchowością (kościelnej czy klasztornej), ale w codzienności, w zwyczajnym doświadczeniu. Stąd też cały film Dumonta cechuje się konsekwentnie podkreślaną dwoistością: obok klasztoru istnieje plac budowy, po scenie koncertu na ulicy pojawia się analogiczna scena "z koncertem" w kościele, a los obsesyjnie lgnącej do Boga bohaterki filmu przeplata się tu z historią anonimowego pracownika budowy, który Boga nie szukając, jest całym sobą istnienia tego Boga świadectwem. Po prostu.
"Synu mój, synu, cóżeś ty uczynił?". Tak do końca nie wiem czy wiem, czego dotyczyła ta herzogowo-lynchowa halucynacja o matkobójcy zainspirowanym w swoim czynie mitem Orestesa zabijającego Klitajmestrę. Podejrzewam jednak, że w swojej podstawie rzecz była o tym samym o czym był, również pokazywany we Wrocławiu "Zły porucznik" Herzoga. W obu przypadkach sięgając po twórczość innych reżyserów, Herzog zrealizował filmy mocno pastiszowe, przerysowane, grające konwencją, ale niekoniecznie zmierzające ku postmodernistycznemu nowhere. "Zły porucznik" w przeciwieństwie do "Synu mój, synu..." sprawiał jednak mniejsze problemy interpretacyjne. Odwołując się do konkretnego, charakterystycznego i rozpoznawalne dzieła jakim był film Ferrary zmierzał w przeciwnym kierunku. U Ferrary tytułowy porucznik-grzesznik miał możliwość odkupienia, u Herzoga nie, bo też sportretowany przez niego świat był światem bez Boga, stąd też w pesymistycznym zakończeniu bohater pozostawiony został w jakiejś duchowo-emocjonalnej pustce, bez nadziei, bez satysfakcji. W "Synu mój, synu, cóżeś ty uczynił?" gdzie już tytuł brzmi jak biblijny lament (jak odwrócone: "Boże mój, Boże, czemuś mnie opuścił?") rzeczywistość wydaje się być jeszcze bardziej absurdalna, groteskowa, wykolejona, pozbawiona oparcia...
Motyw matkobójstwa pojawił się też w dwóch innych filmach festiwalu, różnych i formalnie i treściowo, jednak korespondujących ze sobą. W głośnym już filmie Pawła Sali "Matka Teresa od kotów" reżyser opowiedział "od końca" opartą na faktach historię morderstwa, którego dopuścili się na swojej matce jej dwaj młodociani synowie. Film Sali, wciągający, znakomity od strony warsztatowej i aktorskiej nie ustrzegł się jednak potknięć. Raziło zwłaszcza "demonizowanie" bohatera filmu, kłócące się chwilami z programowym w tym przypadku "brakiem odpowiedzi o przyczynę zła", ale też owa programowość: Sala nie daje odpowiedzi, ale trochę przesadza ze wskazówkami-sugestiami, wśród których znalazły się i czarna magia, i gry komputerowe, wpływ wojennej traumy na życie rodzinne, czy nawet sugerowanie seksualnego wykorzystywania.
Drugi obok "Hadewijch" najlepszy film (moich) Nowych Horyzontów to "Łagodny potwór – projekt Frankenstein" Kornela Mundruczo. Zaczyna się jak autotematyczna rozprawa o sztuce i moralności jej twórcy, by w jednej chwili płynnie przeobrazić się w opowieść o ojcostwie, odpowiedzialności, zbrodni, wreszcie - próbie odkupienia. Oba tematy współgrają ze sobą, oba też, pozostając do końca wierne gotyckiej powieści Mary Shelley czynią ten oryginalny film dziełem zaskakująco osobistym. W przeciwieństwie do wspomnianego wcześniej filmu Sali (ale Herzoga również) stwórca/reżyser/ojciec z filmu Mundruczo nie szuka wszędzie (czyli nigdzie?) odpowiedzi o przyczynę zła, ale całą winą młodego "potwora" obarcza samego siebie. Piękne kino.
Podobało mi się "Moje szczęście" Sergieja Łożnicy. Brutalny film porównywany często z "Ładunkiem 200" Bałabanowa. Nie bez słuszności, chociaż mimo wszystko trochę na wyrost i niepotrzebnie z sądami wartościującymi po drodze. Oba filmy opowiadają co prawda o tej samej "przeklętej Rosji" jednak różni je zarówno czas akcji ("Ładunek 200" rozgrywał się w 1984 roku, "Moje szczęście" współcześnie i w ostatnich latach wojny – i to raczej tu niż w socrealistycznej spuściźnie doszukuje się twórca korzeni zła ) jak też optyka jaka przyjmują ich twórcy. Film Bałabanowa miał w sobie coś z koszmaru, czasem wręcz groteski, coś skrajnego, rzeczywistość ulegała tam rozkładowi, gniciu. Natomiast w do bólu realistycznym "Moim szczęściu" (Łożnica jest dokumentalistą co czuć niemal w każdej minucie projekcji) świat przedstawiony będąc równie złym nie sprawia bynajmniej wrażenia jakby miał się za chwilę rozpaść. Trzyma się mocno. Niestety.
Do najmniej udanych filmów jakie na festiwalu widziałem zaliczam grecki "Wśród drzew" Angelosa Frantzisa i japońską "Gąsienicę" Kôjiego Wakamatsu. Pierwszy z wyżej wymienionych sprawia wrażenie jakby wręcz stworzony został z myślą o nowohoryzontowym konkursie. Zrealizowany przez amatorów, kamerą cyfrową, niemal bez dialogów, z lasem jako miejscem akcji, z masturbacją, z bohaterami, których charakterystyka ograniczona zostaje wyłącznie do narządów płciowych, i z fabułą właściwie nieobecną, ale za to wielce metaforyczną: zagadkowo wybuchający w pierwszej scenie filmu samochód uznałem za symbol złej, zmechanizowanej cywilizacji, ale rozumiany on bywa również jako metafora pożądania, symbol życia i śmierci oraz Wielkiego Wybuchu. Whatever.
Po "Gąsienicy", sugerując się opisem spodziewałem się czegoś w rodzaju japońskiej wersji "Johnny Got His Gun" Daltona Trumbo, ale obejrzałem coś przeciwnego: niemiłosiernie łopatologiczny obraz okropności wojny i niechlubnego w dziejach Japonii okresu nacjonalistycznej propagandy. Historia kobiety sprowadzonej do roli sługi i seksualnej niewolnicy okaleczonego mężczyzny oczywiście jakoś porusza (dobra rola Shinobu Terajima), ale niestety złego jest w tym filmie zbyt wiele, aby uznać, że się opłacało.
Znacznie kreatywniejszego reprezentanta znalazła na tegorocznym festiwalu Korea Południowa. "Cafe Noir" Jung Sung-Ila to składający się z dwóch części film, w którym autor na tle współczesnego Seulu opowiada miłosną historię czerpiącą z klasyków europejskiej literatury sentymentalnej (romantycznej). W części pierwszej dominuje jeszcze współczesność, druga jest już niemal kompletną, uwspółcześnioną adaptacją "Białych nocy" Dostojewskiego. Ale nie tylko. Film pełen jest cytatów z literatury, muzyki, kina. Cytowane tu często kino Honga Sang-soo spotyka się z twórczością Goethego, a sentymentalna część filmu miesza z komentarzami odnośnie najnowszej koreańskiej historii, obyczajowości, religii... Dużo tego. Pewnie nawet za dużo, jednak faktem jest, że te ponad trzygodzinne – eksperymentalne bądź co bądź kino – nie tylko nie nudzi, ale też sprawia, że już wkrótce po seansie chce się do niego powrócić.
I na koniec...
Ostatni film, jaki na festiwalu obejrzałem, rumuński "Wtorek po świętach" Radu Munteana widziałem w mniej więcej godzinę po "Incepcji". Trudno o bardziej odległe kino. Ale przypadkowy kontekst swoje zrobił i seans filmu Nolana w niemały sposób wpłynął na odbiór filmu Munteana. Jedno późne popołudnie i kino w swoich dwóch skrajnych odmianach. Tej, która rzeczywistość zaczarowuje, oszałamia wizją, śni na jawie. I tej, która rzeczywistość podgląda, czasem bezwstydnie, bo w jej najbardziej intymnych i bolesnych przejawach. Ale uważnie i z wielką empatią po drodze. Oba seanse - fascynujące.
***
Z ciepłymi pozdrowieniami dla Celi, której nieobecność na tegorocznym festiwalu mocno dała się odczuć.
Blogi filmwebowe umierają, dobrze, że pojawiają się takie miłe kąty, jak chociażby ten. Dobrze, że ktoś wspomina i sam festiwal.
OdpowiedzUsuńMyślę, że już sam fakt wartościowania jego poziomu z roku na rok jest nieco dyskusyjny, bo nowe horyzonty to rok w rok loteria. Karnetowicz maksymalnie jest w stanie obejrzeć 50 filmów, co i tak stanowi bodaj 1/5 całej oferty pełnometrażowych tytułów festiwalu. Dodawać nie muszę, że chyba nikomu nie udaje się tej pięćdziesiątki seansów osiągnąć. Dlatego określenie poziomu nowych horyzontów do końca obiektywne nigdy nie będzie. Chyba, że opinię wyda selekcjoner festiwalu (tylko czy z kolei on potrafiły być obiektywny w wydawaniu opinii o własnej pracy?). Dlatego oceniamy poziom nowych horyzontów (ale pewnie i większości tego typu festiwali) z loterii tytułów, myślę więc, że gdybyś w zeszłym roku wybrał 20 innych, a i w tym roku postawił na jakąś wyliczankę, mogłaby ta ocena poszczególnych edycji wyglądać całkowicie odwrotnie. Chyba, że mówimy o samej sekcji konkursowej. Tutaj panującą tendencję da się opisać i bez oglądania. Choć w tym roku bardzo pozytywnie zaskoczył mnie amerykański "Shit year". I byłem zdziwiony, że wrzucili to do sekcji konkursowej, bo film podobno wrażenie zrobił już w Cannes. A miało się obyć bez dubli. (żeby było jasno, wolę te duble, niż większość gutkowych odkryć) Na szczęście i w zeszłym, i w tym roku, osobistych odkryć na festiwalu doświadczyłem. Na szalenie zróżnicowanym poziomie co każde kolejne trzy godziny.
Pozdrawiam Cię serdecznie, w miarę możliwości postaram się być stałym czytelnikiem.
Witam,
OdpowiedzUsuńZgadzam się, że takie wartościowanie jest dyskusyjne. I, rzecz jasna, mocno subiektywne. Ale – wydaje mi się – to nieodłączna część ogólnych pofestiwalowych wrażeń. W każdym razie tak to u mnie wygląda. To z jednej strony. Z drugiej, w przypadku tej edycji festiwalu, jak i poprzedniej, pewien niedosyt pojawił się już na etapie zapoznawania się z programem: bardzo liczyłem na obecność kilku filmów, których zabrakło. No i niezależnie od ewentualnych odkryć/oczarowań przyglądając się programowi nowohoryzontowej Panoramy sprzed dwóch lat i temu ostatniemu, można dostrzec sporą różnicę, zupełnie jakby jeszcze dwa lata temu organizatorów stać było na troszkę więcej "dużych" tytułów niż obecnie...
Oceniam przez porównanie, gdyż tak najłatwiej, ale naprawdę nie chcę, aby wyszło, że krytykuję, bo należę do tych, którym się nie podobało. Podobało mi się. W większości przypadków byłem usatysfakcjonowany tym co we Wrocławiu obejrzałem. A wspomniany "Shit Year" to akurat jeden z tych filmów, których przeoczenia bardzo żałuję.
Dzięki za wpis i za wyłowienie mnie. To mobilizujące.
Z pozdrowieniami.
Cieszę się, że w końcu mogłam coś przeczytać o Hadewijch. Dumont to "mój człowiek" :) Tym bardziej cieszy ustalenie go faworytem festiwalu (Kletowski w swojej wypowiedzi dla tv festiwalowej też go wyróżnił). Spodziewam się w konstrukcji czegoś jak "Twentynine Palms", ale piorun wie, co się okaże :) Tak sobie myślę, że do wspominanych filmów o wierze warto dorzucić Tiresię w reż. Bonello. W ogóle to pozdrawiam, bardzo mi się tutaj podoba :)
OdpowiedzUsuńHej,
OdpowiedzUsuń"Hadewijch" w swojej konstrukcji najbardziej - wydaje mi się - przypomina "Flandrię". Więcej tu przeskoków czasowych niż wcześniej u Dumonta, więcej pewnej umowności (jak np. przedstawienie wojny we "Flandrii" - jakiejś, niesprecyzowanej...). Ale to bardzo dumontowy film. Na pewno się spodoba. :)
Akurat "Tiresii" Bonello nie widziałem. Miałem to kiedyś na płycie i zgubiłem. Nadrobię na pewno. Nie wiedziałem, że to również o wierze traktuje.
Dziękuję za sympatyczny komentarz. Pamiętam Cię z filmwebu, i naprawdę miłą niespodzianką było odkrycie Twojego bloga kilka dni temu. Lubię Twój gust. :)