niedziela, 12 września 2010

Kino Vincenta Gallo – notatki na marginesie


Poniedziałek

Gallo

Wtorek
Gallo

Środa
Gallo

(...)

Nie licząc raczej nieosiągalnych krótkich metraży, to nie ma tego kina zbyt wiele: debiutanckie "Buffalo '66" z 1998 i "The Brown Bunny" z 2003. Plus najnowszy film Gallo, mający swoją premierę kilka dni temu na festiwalu w Wenecji - "Promises Written in Water". Tego ostatniego oczywiście nie znam. Ale odsyłam do opinii, które pojawiły się w minionym tygodniu na łamach Wyborczej, Stopklatki czy Filmwebu. Wszystkie zachęcające.


Poza tym jest jeszcze Gallo aktor, Gallo kompozytor, piosenkarz, Gallo reżyser teledysków, Gallo malarz… No i Gallo osoba publiczna. A może antypubliczna. Bo osoba publiczna to ktoś poniekąd "wspólny" innym. Gallo tymczasem bardzo chce być osobny.


Kilka dni temu widziałem półgodzinny quasi-dokument Jacquesa Peritti "Vincent Gallo: 48 People (Who Should Be Dead in Hollywood)" - fałszywy wywiad z Gallo oparty jednak na jego autentycznych, wcześniejszych zarejestrowanych i zapisanych wypowiedziach. Wywiad, z którego wyłania się portret – powiedzmy że – współczesnego buntownika, outsidera, ale też narcyza przekonanego o swoim artystycznym geniuszu, ekshibicjonisty, chama, mitomana. Itd., itp. Co ciekawe, to że mimo mocno sarkastycznego wydźwięku "48 People...", ów wizerunek wcale nie odbiegał jakoś bardzo od tego, którego dostarczają lektury wywiadów już nie zmanipulowanych.


Lubię narcyzm Vincenta Gallo. Niepoprawny, bo szczery, świadomy siebie, i jako taki krańcowo odmienny od tego, który w niemałym stężeniu można odnaleźć – dajmy na to – na facebooku. Lub w jakimś innym przybytku powszechnej współczesnej fajności. I zajebistości. Co podkreśla się dość często, Gallo nie jest zbyt lubiany, ale też nie sprawia wrażenia jakby chciał być. Lubię też jego filmowy ekshibicjonizm, bo wierzę, że wyrasta z potrzeby opowiedzenia o czymś autentycznym. O przeżyciu intymnym, wyłącznie swoim, własnym w wręcz ostentacyjny sposób. A przez to często nieznośnym dla innych.


Ale akurat "Buffalo '66" to kino znośne dla wielu. Mniej więcej osiem lat temu był to mój ulubiony film. Nie wiem jak często go wówczas widziałem, ale wracając do niego przed tygodniem pamiętałem dobrze każdą jedną scenę. I wbrew wcześniejszym obawom ponownie wywarł ogromne wrażenie. Tym razem może nawet większe niż przed laty. Podobnie jak "The Brown Bunny", "Buffalo '66" jest dziełem niemal kompletnie autorskim: Gallo reżyseruje, gra w głównej roli, jest współautorem scenariusza, odpowiada za zdjęcia, muzykę…. Imponuje to tym bardziej, że z każdej powyższej funkcji wywiązuje się on lepiej niż bez zarzutu. Innymi słowy jest to film znakomicie wyreżyserowany, zagrany, napisany, jest pięknie fotografowany… A przy tym wciąż bardzo oryginalny: zawieszony między czymś w rodzaju czarnej komedii romantycznej, ujmującą bajką, a bolesnym autobiograficznym wyznaniem.


"Buffalo '66" to film celowo przejaskrawiony. Umowny w swojej filmowości, w pojawiających się czasem pięknie "odrealnionych" scenach (stepująca Ricci, śpiewający Gazzara), ale też w sposobie filmowania całej przedstawionej rzeczywistości. Ostentacyjnie nieatrakcyjnej, bylejakiej, z błotem na ulicach, tandetnym wystrojem kolejnych wnętrz, z brudną pościelą czy równie brudnymi ścianami, z których wszystkie, raz na jakiś czas, zamieniają się miejscami z bohaterami filmu. To ci drudzy, wepchnięci gdzieś w kąt, stają się na moment tłem.


Z nieatrakcyjnością bohaterów jest zresztą podobnie. Prawie wszyscy są tu jakoś przegrani. Oczywiście ten główny bohater, kapitalnie grany przez Gallo, Billy Brown, ale też jego przyjaciele, Sonny, Goon. Gruba krecha może najdobitniej uwidacznia się na przykładzie rodziców Billy'ego, tak antypatycznych, że groteskowych. Z kolei najjaśniejsza postać w filmie Layla (Christina Ricci), kontrastując odpowiednio z pozostałymi, odziana, ale i filmowana często jak niemal anioł(ek), ze swoją dobrocią i cierpliwością, kimś takim właśnie jest. Tyleż wzruszającym, co nieprawdziwym dziewczęcym ideałem. "She brings the sunshine to a rainy afternoon..."

Z drugiej strony "Buffalo '66" to film Vincenta Gallo. Osobisty, intymny, autobiograficzny. Jako taki bardzo prawdziwy, choć nie sposób rozstrzygnąć na ile przedstawione w filmie wydarzenia nawiązują do faktów z życia autora, a na ile tylko sprawiają takie wrażenie. Pod tym względem jest Gallo scenarzysta/reżyser czasem bardzo dosłowny, np. każąc "śpiewać" filmowemu ojcu bohatera, piosenkę, którą w rzeczywistości wykonuje Vincent Gallo Sr (o czym informują napisy końcowe). Podobnie jak w "The Brown Bunny", osobisty charakter filmu wyrasta jednak przede wszystkim z jego autorskiego charakteru. Z (nad)wrażliwości autora.


"Buffalo '66" rozpoczyna się od widoku zdjęcia siedmioletniego Billy'ego, czemu towarzyszy – śpiewana zresztą przez Gallo – piosenka o całe życie samotnym chłopcu. Trudno o bardziej dosadnie wyrażoną charakterystykę Billy'ego. A jest to podstawowy sposób w jaki Gallo charakteryzuje swoich bohaterów. Billy jest skrzywdzony, nieszczęśliwy, samotny, naiwny, rozczulający. Słaby. W jednej z początkowych scen filmu, w tym samym momencie gdy Billy mówi do Layli "czy możesz mnie przytulić?" z jego domu (przed którym się znajdują) dobiega krzyk, oglądającej telewizję matki Billy’ego: "Jesteś żałosny!". Przypadkowo. Nieprzypadkowo. Bo jako "żałosna" odczuwana jest, musi być, słabość bohatera. Słabość, która w filmach Gallo w nierozerwalny sposób związana jest z wszystkim tym, co określane jako ekshibicjonistyczne.


W "Buffalo '66" nie działa to jednak tak mocno jak w "The Brown Bunny". W debiutanckim filmie nadwrażliwe "ja" autora przyozdobione była w konwencję atrakcyjnej historii, błyskotliwej, smutnej, zabawnej, angażującej. W pewnym sensie owa "konwencjonalność" (cudzysłowie konieczne) fabuły znosiła do pewnego stopnia gallowe obnażanie się. Tymczasem w też pięknym (choć nie aż tak jak "Buffalo '66") jednak znacznie bardziej radykalnym w formie "The Brown Bunny" jest już przede wszystkim Gallo ekshibicjonistyczny. Jego nieustannie filmowane, smutne, nieszczęśliwe, cierpiące alter ego. Ekshibicjonizm totalny, który swoje zwieńczenie znajduje w słynnej scenie, dzięki której film obejrzało znacznie więcej osób niż powinno.


Podobnie jak "chłopięcy" w swojej nadwrażliwości jest bohater filmów Gallo, tak też "chłopięce" (powiedziałbym, że oscylujące między onanizmem a romantyzmem, a przez to bardzo przekonujące) jest postrzeganie kobiety, znajdującej się zwykle w centrum jego świata. Znakomicie zostało to zobrazowane w tekście i clipie do "Honey Bunny". A swój wyraz znalazło już choćby w idealizujących imionach, jakim na ogół obdarza Gallo swoje bohaterki. Layla z "Buffalo '66" w dość jednoznaczny sposób kojarzy się z piosenką Claptona. Z kolei cztery kobiety pojawiające się w "The Brown Bunny" noszą imiona Disy, Violet, Rose, Lilly. Wbrew pozorom nie ma w tym uprzedmiotowienia. Jest za to wiele czułości, równie prawdziwej jak całe kino Vincenta Gallo. To co najlepsze w "The Brown Bunny" to przepiękna w swojej subtelności, kilkuminutowa, pozbawiona słów scena spotkania bohatera z samotną Lilly. Nie potrafiłbym jej opisać. Ale naprawdę szkoda, że to nie ona rozsławiła ten film.


***

" (…) the best interview of Vincent Gallo was done by Vincent Gallo. The best articles about Vincent Gallo were written by Vincent Gallo, the best acting performance of Vincent Gallo was directed and edited by Vincent Gallo from a screenplay written by Vincent Gallo, even the best photographs of Vincent Gallo were taken by Vincent Gallo".


Vincent Gallo

5 komentarzy:

  1. Mam tak samo jak Ty. Buffallo 66 to mój jeden z najulubieńszych. Bardzo się cieszę, że Gallo jest znów na fali, bo przez ostatnie lata bardzo się dawkował. Chociaż ostatnio oglądałam "Tetro" no i dopadło mnie spostrzeżenie, że on wszędzie jest taki sam - nabuzowany i lekko agresywny, powtarzający zawsze razy dwa swoje kwestie. Z drugiej strony, to nie dziwi. Mając taką twarz nie widziałabym go w roli romantycznego kochanka :) Nie mogę też wymazać z pamięci jego roli w filmie Dom Dusz - czyste zło.
    Z innych ciekawych jego ról polecam "Głód miłości" z Claire Denis, który muszę sobie zapodać jeszcze raz. Mega klimat.

    OdpowiedzUsuń
  2. "Głód miłości" widziałem. Bardzo mi się podobało. Wiem co masz namyśli z tym że Gallo-aktor jest wszędzie taki sam, zgadzam się, ale mimo wszystko nie do końca. W takim "Brown Bunny" jest jednak trochę inny. Swoją drogą w "Buffalo '66" uwielbiam te jego powtarzane kwestie, zwłaszcza gdy mówi: "Look like you like me", kapitalne :)

    OdpowiedzUsuń
  3. To ciekawe, ale nie pisząc o najnowszym filmie Gallo, "Promises Written in Water"... napisałeś o nim. To dowód na hermetyczną, skrajnie osobistą (tak, także narcystyczną) formułę jego kina; na swego rodzaju bezkompromisowość, nieliczenie się z widzem. Dla mnie to akurat wada, choć 'Buffalo '66' zapamiętałem jako jedno ze swych pierwszych doznań tzw. pozafilmowych. Ale tam Gallo nie był jeszcze pierwszym neurotykiem i introwertykiem kina, nie spełniał tych swoich ekstremalnych aspiracji.

    'Promises...' to kino męczące, irytujące, a z drugiej fascynujące, swego rodzaju próba odpowiedzi na pytanie ile mogę znieść jako potencjalny przeciwnik Gallo, widz niezainteresowany jego autoterapią, czy, idąc inną drogą, dziennikarz - jeden z tych spłyciarzy, których tak nienawidzi. Jest coś w jego nowym filmie z 'Antychrysta', jest coś z 'Inland Empire' - kawałek świadomego kina, kawałek nieświadomej grafomanii. Zacieranie się obu granic jest tu... cóż, cokolwiek intrygujące. Twór afilmowy, czy próba znalezienia dla kina nowego języka?

    Tak czy owak, myślę, że będziesz usatysfakcjonowany, choć z drugiej strony jeszcze przed seansem znasz 'Promises...' na wylot.

    OdpowiedzUsuń
  4. Ps.

    "I stopped painting in 1990 at the peak of my success just to deny people my beautiful paintings, and I did it out of spite."

    :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Jakbyś pisał o (autorskim) kinie Cassavetesa nie znając któregoś z tych jego filmów, też byś o tym filmie napisał. Jeśli to czegoś dowodzi, to że autor robi swoje. Reszta, wydaje mi się, jest już trochę bardziej skomplikowana.

    Na "Promises Written in Water" czekam rzecz jasna z niecierpliwością.

    Swoją drogą, co masz na myśli pisząc o doznaniu tzw. pozafilmowym? :)

    OdpowiedzUsuń