Uwaga talent! Już na etapie reklamy, bynajmniej nie na wyrost zestawiany z "Dystryktem 9" Niella Blomkampa (a również z "Projekt: Monster" Matta Reevesa) debiutancki film Garetha Edwardsa to jeszcze jedna w ostatnich latach udana próba odświeżenia formuły kina o Obcych. W przeciwieństwie jednak do obrazów Reevesa i Blomkampa "Monsters" niewiele ma w sobie z potencjalnego kinowego hitu; to przykład w pełnym tego określenia znaczeniu - niezależnego kina, zrealizowanego za naprawdę niewielkie pieniądze, a przy tym inteligentnego i bardzo kreatywnego.
O czym informują początkowe napisy akcja "Monsters" rozpoczyna się w pięć lat po tym, jak na ziemi pojawiają się nowe formy życia. Bohater, dziennikarz, pomaga córce swojego pracodawcy przedostać się do Ameryki przez tereny objęte kwarantanną. Siedliskiem Obcych jest tu przygraniczna część Meksyku, co podobnie jak w przypadku RPA z "Dystryktu 9" niesubtelnie wskazuje na pozafilmowe społeczno-polityczne analogie. Obok skojarzeń z wyżej wspomnianymi filmami podczas seansu narzucają się również, często nieuniknione podobieństwa z innymi przedstawicielami gatunku (tudzież gatunków pokrewnych). Konwencja kina drogi przywodzić może na myśl mniej u nas znane, a z perspektywy czasu wcale niezłe "Carriers" braci Pastor z zeszłego roku, z kolei przedstawienie (z definicji swej - spektakularnego) tematu z raczej jednostkowej perspektywy przypomniana choćby "Znaki" Shyamalana. I tak dalej.
A jednak jako całość "Monsters" okazuje się być filmem zaskakująco oryginalnym. Pomijając wspomnianą alegoryczność oraz, z czasem, nieco postapokaliptyczną poetykę (pięknie wygraną: 5 minut skromnego filmu Edwardsa swoją intensywnością bije na głowę 111 minut "Drogi" Johna Hillcoata), postrzegany przez pryzmat gatunkowych form "Monsters" jest przede wszystkim świeżym połączeniem historii miłosnej z monster-movie, z których dwojga to zdecydowanie to drugie stanowi tło dla tej pierwszej. W zakończeniu Edwards wyraźnie łączy ze sobą oba porządki w sposób, który jednocześnie wzbogaca historię o mocno metaforyczny wymiar. Piszę, że wzbogaca, chociaż osobiście poczułem ukłucie lekkiego rozczarowania w tym miejscu. Główna metafora filmu nie jest ani wysilona, ani nie na miejscu, ale narzucona, trochę odbiera mu to co w nim najlepsze – jego niewymuszoną naturalność.
Naturalność będącą w pierwszej kolejności rezultatem poprowadzenia wątku miłosnego. Przedstawiony w "Monsters" obraz uczucia rodzącego się między parą bohaterów jest jednym z najbardziej wiarygodnych i najsubtelniejszych jakie w amerykańskim kinie ostatnimi czasy widziałem. Z nawiązką zastępuje on nieobecną tu odjechaną stronę techniczną, bo to właśnie pozostający cały czas w centrum opowiadanej historii, przekonujący, świetnie zagrani (Whitney Able!) bohaterowie sprawiają, że nie mniej przekonująca – a przy tym bardzo… współczesna – staje się cała przedstawiona w filmie rzeczywistość. Bardzo mi się podobało.
O czym informują początkowe napisy akcja "Monsters" rozpoczyna się w pięć lat po tym, jak na ziemi pojawiają się nowe formy życia. Bohater, dziennikarz, pomaga córce swojego pracodawcy przedostać się do Ameryki przez tereny objęte kwarantanną. Siedliskiem Obcych jest tu przygraniczna część Meksyku, co podobnie jak w przypadku RPA z "Dystryktu 9" niesubtelnie wskazuje na pozafilmowe społeczno-polityczne analogie. Obok skojarzeń z wyżej wspomnianymi filmami podczas seansu narzucają się również, często nieuniknione podobieństwa z innymi przedstawicielami gatunku (tudzież gatunków pokrewnych). Konwencja kina drogi przywodzić może na myśl mniej u nas znane, a z perspektywy czasu wcale niezłe "Carriers" braci Pastor z zeszłego roku, z kolei przedstawienie (z definicji swej - spektakularnego) tematu z raczej jednostkowej perspektywy przypomniana choćby "Znaki" Shyamalana. I tak dalej.
A jednak jako całość "Monsters" okazuje się być filmem zaskakująco oryginalnym. Pomijając wspomnianą alegoryczność oraz, z czasem, nieco postapokaliptyczną poetykę (pięknie wygraną: 5 minut skromnego filmu Edwardsa swoją intensywnością bije na głowę 111 minut "Drogi" Johna Hillcoata), postrzegany przez pryzmat gatunkowych form "Monsters" jest przede wszystkim świeżym połączeniem historii miłosnej z monster-movie, z których dwojga to zdecydowanie to drugie stanowi tło dla tej pierwszej. W zakończeniu Edwards wyraźnie łączy ze sobą oba porządki w sposób, który jednocześnie wzbogaca historię o mocno metaforyczny wymiar. Piszę, że wzbogaca, chociaż osobiście poczułem ukłucie lekkiego rozczarowania w tym miejscu. Główna metafora filmu nie jest ani wysilona, ani nie na miejscu, ale narzucona, trochę odbiera mu to co w nim najlepsze – jego niewymuszoną naturalność.
Naturalność będącą w pierwszej kolejności rezultatem poprowadzenia wątku miłosnego. Przedstawiony w "Monsters" obraz uczucia rodzącego się między parą bohaterów jest jednym z najbardziej wiarygodnych i najsubtelniejszych jakie w amerykańskim kinie ostatnimi czasy widziałem. Z nawiązką zastępuje on nieobecną tu odjechaną stronę techniczną, bo to właśnie pozostający cały czas w centrum opowiadanej historii, przekonujący, świetnie zagrani (Whitney Able!) bohaterowie sprawiają, że nie mniej przekonująca – a przy tym bardzo… współczesna – staje się cała przedstawiona w filmie rzeczywistość. Bardzo mi się podobało.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz