
Tym razem nie tylko o filmie. Martin McDonagh to debiutujący w drugiej połowie lat 90-tych irlandzki dramaturg, którego prasa szybko określiła mianem Quentina Tarantiono współczesnego teatru. Tak ze względu na nowoczesny styl autora jak też jego biografię: McDonagh jest samoukiem, który edukację zakończył w wieku lat szesnastu, a w swojej twórczości czerpie zarówno z dramaturgicznych mistrzów – Pintera i Mameta – ale też, jak chętnie przyznaje, z dorobku takich autorów jak Martin Scorsese czy Sergio Leone. McDonagh jest postmodernistyczny, brutalny pastiszowy, ironiczny. I kontrowersyjny – zwłaszcza w sposobie w jaki rozlicza się w narodowymi, czy mentalnymi irlandzkimi mitami.
W 2004 roku debiutował jako reżyser krótkometrażowym "Six Shooter", przewrotną, niemiłosiernie czarną komedią (czy nawet – makabreską), która przyniosła mu m.in. Oscara, co jest warte odnotowania o tyle, że niekoniecznie jest to film z tych, które się Oscarem nagradza. Cztery lata później zrealizował (wyświetlane u nas pod głupawym tytułem, którego przytaczać nie będę) "In Bruges" raczej powszechnie już znany, doceniony i przez krytyków i widzów film, który osobiście uwielbiam, uważam wręcz za jedno z największych objawień w kinie umówmy się-popularnym ostatnich lat.

"Trylogia Leenane" to dramaty powstała w latach 1996-97. Akcja rozgrywa się w zachodniej Irlandii (obecnie najbardziej tradycyjnej części kraju), a za scenerię służy najczęściej kuchnia w chłopskiej chacie. Bohaterkami pierwszej części trylogii "Piękności z Leenane" są dwie osamotnione kobiety matka i 40-letnia córka, obie samotne i sfrustrowane, pozostające w emocjonalnie i fizycznie sadystycznej relacji; w "Czaszce z Connemary" podejrzany przez lokalną społeczność o zamordowanie żony bohater zajmuje się wykopywaniem kości z cmentarza, aby zrobić miejsce dla nowo umarłych – w końcu przychodzi mu wykopać małżonkę; z kolei w "Samotnym zachodzie" pierwszy plan to dwaj, nieustannie skonfliktowani ze sobą amoralni bracia. Pierwsza i druga sztuka rozgrywają się w mniej więcej tym samym przedziale czasowym, trzecia – niedługo później, a związane najczęściej ze zbrodnią wydarzenia z pierwszych sztuk odgrywają istotną rolę w kolejnych. Podobnie jak nie zawsze obecni, ale zawsze wspominani pierwszo- i drugoplanowi bohaterowie.
Całość układa się ostatecznie w obraz przesiąkniętej zepsuciem zbiorowości, w której naznaczeni złem są niemal wszyscy. Posiłkując się nieco umownym porównaniem Leenane to trochę taki irlandzki dom zły, tyle że z większą dawką absurdu po drodze, grubej kreski, która jednak nie zamazuje tej cieńszej. Jednym z refrenów trylogii jest nieustanne wypominanie sobie przez bohaterów dawnych win (zabawne przez wzgląd na kontrast między skalą przewinienia a wciąż pełną negatywnych emocji postawą poszkodowanego); kolejnym – konsekwentnie obecne również w filmowej twórczości McDonagha – morderstwo (czy, równie często, samobójstwo) będące zawsze wynikiem strzału w głowę lub uderzenia w nią jakimś przedmiotem (pogrzebaczem, młotkiem etc). To historie, które składają się jakby z dwóch warstw, tej przerysowanej na wierzchu – sprzyjającej ironii, „zabawie”, kontrowersjom, i tej prawdziwie tragicznej pod spodem, nieobojętnej autorowi, co może najbardziej podkreśla fakt, iż w zakończeniu całości daje on swoim bohaterom możliwość odkupienia.

Ten ostatni film to w moim odczuciu najbłyskotliwszy (obok "Kalwarii" Fabrice'a Du Welza) przykład wykorzystania chrześcijańskiej symboliki w kinie umówmy się-popularnym. "In Bruges" będąc post-rozrywką przewrotną, pełną czarnego humoru, erudycyjnych i filmowych cytatów (królują brawurowe nawiązania do "Nie oglądaj się teraz" - McDonagh wprost zresztą nazywa tu swój film hołdem dla dzieła Roega) jest również współczesnym odpowiednikiem średniowiecznego moralitetu, w którym tak miejsce akcji, jak bohaterowie pełnią alegoryczne role. Czyściec, potępiona dusza, diabeł i figura/krew/ofiara Chrystusa. Plus karzeł rasista. Wszystko tu jest. Przedstawione w sposób na tyle dosadny, że niewątpliwy a jednocześnie na tyle wyrafinowany, że umknął większości krytyków o filmie McDonagha piszących (a z reguły poprzestających na porównaniach "In Bruges" z kinem zdecydowanie mniej od niego zdolnego Guya Ritchiego).

Zabawne, ale widząc kiedyś w kinie zwiastun In Bruges pomyślałem sobie coś w stylu: kolejny Guy Ritchie. Dlatego nigdy po to nie sięgałem. Ignorancja nie zna granic:) Przekonałeś mnie tym tekstem, by się McDonaghowi przyjrzeć.
OdpowiedzUsuńCieszę się, że przekonałem. Polubisz McDonagha. Nie mam wątpliwości.
OdpowiedzUsuńZwłaszcza, że temu panu - jeśli już do kogoś - najbliżej chyba do Coenów.
OdpowiedzUsuńSix Shooter sobie obejrzałem. Jest tam ten niesamowity rys dramaturgiczny. Miazga.
OdpowiedzUsuńZobacz "In Bruges". Tam jest większy.
OdpowiedzUsuń