niedziela, 3 października 2010

Na marginesie "Trylogii Leenane" Martina McDonagha.


Tym razem nie tylko o filmie. Martin McDonagh to debiutujący w drugiej połowie lat 90-tych irlandzki dramaturg, którego prasa szybko określiła mianem Quentina Tarantiono współczesnego teatru. Tak ze względu na nowoczesny styl autora jak też jego biografię: McDonagh jest samoukiem, który edukację zakończył w wieku lat szesnastu, a w swojej twórczości czerpie zarówno z dramaturgicznych mistrzów – Pintera i Mameta – ale też, jak chętnie przyznaje, z dorobku takich autorów jak Martin Scorsese czy Sergio Leone. McDonagh jest postmodernistyczny, brutalny pastiszowy, ironiczny. I kontrowersyjny – zwłaszcza w sposobie w jaki rozlicza się w narodowymi, czy mentalnymi irlandzkimi mitami.

W 2004 roku debiutował jako reżyser krótkometrażowym "Six Shooter", przewrotną, niemiłosiernie czarną komedią (czy nawet – makabreską), która przyniosła mu m.in. Oscara, co jest warte odnotowania o tyle, że niekoniecznie jest to film z tych, które się Oscarem nagradza. Cztery lata później zrealizował (wyświetlane u nas pod głupawym tytułem, którego przytaczać nie będę) "In Bruges" raczej powszechnie już znany, doceniony i przez krytyków i widzów film, który osobiście uwielbiam, uważam wręcz za jedno z największych objawień w kinie umówmy się-popularnym ostatnich lat.




"Trylogia Leenane" to dramaty powstała w latach 1996-97. Akcja rozgrywa się w zachodniej Irlandii (obecnie najbardziej tradycyjnej części kraju), a za scenerię służy najczęściej kuchnia w chłopskiej chacie. Bohaterkami pierwszej części trylogii "Piękności z Leenane" są dwie osamotnione kobiety matka i 40-letnia córka, obie samotne i sfrustrowane, pozostające w emocjonalnie i fizycznie sadystycznej relacji; w "Czaszce z Connemary" podejrzany przez lokalną społeczność o zamordowanie żony bohater zajmuje się wykopywaniem kości z cmentarza, aby zrobić miejsce dla nowo umarłych – w końcu przychodzi mu wykopać małżonkę; z kolei w "Samotnym zachodzie" pierwszy plan to dwaj, nieustannie skonfliktowani ze sobą amoralni bracia. Pierwsza i druga sztuka rozgrywają się w mniej więcej tym samym przedziale czasowym, trzecia – niedługo później, a związane najczęściej ze zbrodnią wydarzenia z pierwszych sztuk odgrywają istotną rolę w kolejnych. Podobnie jak nie zawsze obecni, ale zawsze wspominani pierwszo- i drugoplanowi bohaterowie.

Całość układa się ostatecznie w obraz przesiąkniętej zepsuciem zbiorowości, w której naznaczeni złem są niemal wszyscy. Posiłkując się nieco umownym porównaniem Leenane to trochę taki irlandzki dom zły, tyle że z większą dawką absurdu po drodze, grubej kreski, która jednak nie zamazuje tej cieńszej. Jednym z refrenów trylogii jest nieustanne wypominanie sobie przez bohaterów dawnych win (zabawne przez wzgląd na kontrast między skalą przewinienia a wciąż pełną negatywnych emocji postawą poszkodowanego); kolejnym – konsekwentnie obecne również w filmowej twórczości McDonagha – morderstwo (czy, równie często, samobójstwo) będące zawsze wynikiem strzału w głowę lub uderzenia w nią jakimś przedmiotem (pogrzebaczem, młotkiem etc). To historie, które składają się jakby z dwóch warstw, tej przerysowanej na wierzchu – sprzyjającej ironii, „zabawie”, kontrowersjom, i tej prawdziwie tragicznej pod spodem, nieobojętnej autorowi, co może najbardziej podkreśla fakt, iż w zakończeniu całości daje on swoim bohaterom możliwość odkupienia.

Niekoniecznie oczywiste, nie zawsze od razu widoczne, a jednak stale obecne u McDonagha religijne (chrześcijańskie) tropy wydają się być jednym z bardziej charakterystycznych elementów tej twórczości. Stosunkowo najmniejszą rolę odgrywają one w filmowym debiucie. Niemniej, przedstawiona w "Six Shooter" historia na pewnym planie jest opowieścią o utracie (?) wiary w tyleż niedobrego, co ostatecznie bardzo złośliwego Boga. Patrząc pod kątem podobieństw, zwraca też uwagę, że dla całej (w każdym razie tej znanej mi) twórczości McDonagha wspólny jest rodzaj relacji łączącej bohaterów, młodszego i starszego. Tak jak Donnelly z "Six Shooter” próbuje ocalić nastoletniego matkobójcę, tak Ojciec Welsh z trylogii chce ocalić ojcobójcę - Colemana, a Ken z "In Bruges" dzieciobójcę - Raya.

Ten ostatni film to w moim odczuciu najbłyskotliwszy (obok "Kalwarii" Fabrice'a Du Welza) przykład wykorzystania chrześcijańskiej symboliki w kinie umówmy się-popularnym. "In Bruges" będąc post-rozrywką przewrotną, pełną czarnego humoru, erudycyjnych i filmowych cytatów (królują brawurowe nawiązania do "Nie oglądaj się teraz" - McDonagh wprost zresztą nazywa tu swój film hołdem dla dzieła Roega) jest również współczesnym odpowiednikiem średniowiecznego moralitetu, w którym tak miejsce akcji, jak bohaterowie pełnią alegoryczne role. Czyściec, potępiona dusza, diabeł i figura/krew/ofiara Chrystusa. Plus karzeł rasista. Wszystko tu jest. Przedstawione w sposób na tyle dosadny, że niewątpliwy a jednocześnie na tyle wyrafinowany, że umknął większości krytyków o filmie McDonagha piszących (a z reguły poprzestających na porównaniach "In Bruges" z kinem zdecydowanie mniej od niego zdolnego Guya Ritchiego).

W przeciwieństwie do Brugii, Leenane z trylogii czyśćcem nie jest. Zielona, sielankowa otoczka nakazywałaby raczej uznać je za niegdysiejszy raj współcześnie ulegający rozpadowi, ale jak później w "In Bruges" już tu kluczową rolę odegra motyw ofiary, jaką złoży z siebie jeden z bohaterów, aby zmazać tym samym zło innych. Czy raczej: dać im szansę na zmazanie zła lub choćby częściowe odkupienie. To, że w przeciwieństwie do Kena z "In Bruges", Ojciec Welsh z trylogii jest postacią cokolwiek przerysowaną wcale nie zmienia faktu, iż i tu motyw ten wybrzmi zaskakująco poważnie. I podobnie jak w "In Bruges" pozostawiony zostanie bez rozstrzygnięcia, w zawieszeniu, ale z nadzieją.

5 komentarzy:

  1. Zabawne, ale widząc kiedyś w kinie zwiastun In Bruges pomyślałem sobie coś w stylu: kolejny Guy Ritchie. Dlatego nigdy po to nie sięgałem. Ignorancja nie zna granic:) Przekonałeś mnie tym tekstem, by się McDonaghowi przyjrzeć.

    OdpowiedzUsuń
  2. Cieszę się, że przekonałem. Polubisz McDonagha. Nie mam wątpliwości.

    OdpowiedzUsuń
  3. Zwłaszcza, że temu panu - jeśli już do kogoś - najbliżej chyba do Coenów.

    OdpowiedzUsuń
  4. Six Shooter sobie obejrzałem. Jest tam ten niesamowity rys dramaturgiczny. Miazga.

    OdpowiedzUsuń
  5. Zobacz "In Bruges". Tam jest większy.

    OdpowiedzUsuń