Z cyklu: ja wiem, że to nie był dobry film, ale podobał mi się.
Nie tylko nie ma w "The Man from Nowhere" za grosz oryginalności, ale też prosty, podstawowy fabularny schemat przywodzący na myśl "Człowieka w ogniu" Tony'ego Scotta czy "Uprowadzoną" Pierre'a Morela dopełniany jest przez przyciśnięte do melodramatycznego maksimum stężenie emocji, subtelności w okazywaniu których nie powstydziłby się żaden szanujący się bollywoodzki twórca. Były agent służb specjalnych zaprzyjaźnia się z mieszkającą po sąsiedzku dziewczynką, która porwana zostaje przez bardzo złych kolesi. Agent cierpi po tragicznej śmierci żony i nienarodzonego dziecka, dziewczynka wychowywana jest przez matkę narkomankę i nosi przezwisko kosz na śmieci, a bardzo źli kolesie zajmują się rozprowadzaniem narkotyków i handlem ludzkimi organami. Z całą więc pewnością zasługują na zło, które dotknie ich po tym jak zadrą z nieodpowiednim ciachem.
"The Man from Nowhere" spotkał się z bardzo ciepłym (jeśli nie gorącym) przyjęciem w Korei tak ze strony widzów jak i krytyków. Nie wątpię, że teraz czeka go również spory sukces międzynarodowy. Entuzjazm wokół tego filmu przypomina mi entuzjazm wokół wspomnianej wyżej "Uprowadzonej", tyle że tym razem potrafię go zrozumieć. Nie chciałbym przytaczać chybionych argumentów, które powtarzali swego czasu zwolennicy filmu Morela pisząc nieustannie, że pure action więc nie ma co narzekać na uproszczenia i płycizny w rysunku bohaterów. Jest na co narzekać i naprawdę szkoda, że twórcy "The Man from Nowhere" trochę nie przystopowali z całym tym emocjonalnym kiczem, chociaż nawet ten - jaki by nie był - potrafił czasem uderzyć w jakąś mą czułostkową strunę i mimo, że przede wszystkim szkodził to swoje przy pozytywnym odbiorze filmu też pewnie zrobił.
Tego rodzaju czyste emocje jednak swoją drogą. Zalety "The Man from Nowhere" kryją się w stronie technicznej. To najlepiej zrealizowany koreański film akcji od czasu "A Bittersweet Life" Kim Ji-woona. Czerpiący zarówno ze swoich azjatyckich poprzedników (popisowa sekwencja finałowego starcia, typu jeden kontra piętnastu, z jednej strony przywodzi na myśl filmy Johna Woo, z drugiej - pewną słyną scenę z "Oldboya", której zresztą w niczym nie ustępuje), jak też z gęstej za sprawą bliskości kamery stylistyki, która we współczesnym kinie akcji upowszechniała się wraz z "trylogią Bourne'a". Bo i tak na dobra sprawę, podobnie jak "Uprowadzona", 'The Man from Nowhere" to kolejne z dzieci Jasona Bourne'a. Koreański bękart. Fajny.
zwiastun:
Fajna kosmetyka bloga, ja mam alergię na biel, źle mi się czyta takie coś. Oczy już nie te:)
OdpowiedzUsuńTeż myślę, że teraz wygląda to lepiej. Przytulniej. :)
OdpowiedzUsuńCzytelniej przede wszystkim.
OdpowiedzUsuńJa tam nawet białe ściany lubię, co wy macie do bieli, hmm? Wpierdol?
OdpowiedzUsuń