środa, 1 grudnia 2010

Spartakus: Krew i piach (Spartacus: Blood and Sand) Sezon 1, różni reżyserzy

"Spartakus" to nie wyprodukowany przez HBO "Rzym" gdzie w przedstawianiu obyczajowości starożytnych dbano jednak o pozory realizmu i tzw. prawdy historycznej. Twórcy serialu o słynnym buntowniku czerpią co nieco ze swojego słynnego telewizyjnego poprzednika jednak tym razem epoka jest tylko atrakcyjną szatą dla bardzo współczesnej, seryjnej rozrywki. Kluczowe inspiracje znajdują się tu zresztą nie w "Rzymie" ale kinowych przebojach, w "Gladiatorze" Ridleya Scotta i w "300" Zacka Snydera. Z pierwszego filmu pożycza się zarys fabuły, z drugiego bardzo efektowną i bardzo komiksową stronę wizualną.

Jakkolwiek nie odgrywał w tym względzie najważniejszej roli "Rzym" był jednym z tych seriali, które torowały drogę nowej (amerykańskiej) telewizji - z grzecznej do niegrzecznej. Przemiana dokonał się szybko i w obecnej dekadzie obok telewizji niegrzecznej coraz więcej miejsca zagarnia dla siebie telewizja - umówmy się - wulgarna. Był już telewizyjny slasher w postaci "Wyspy Harpera", jest telewizyjne zombie-movie, ale to "Spartakus" zasługuje na miano największej jatki w najnowszych dziejach małego ekranu. Mało zaszczytne to wyróżnienie, ale wbrew pozorom nie jest to tak prymitywny film, jak się tego można w pierwszej chwili spodziewać. Chociaż - jak przystało na rzecz koncentrującą się wokół postaci gladiatorów i w myśl zasady: "takie to złe czasy były" - prymitywnie jest.

Jest dużo przemocy i jest dużo seksu. Twórcy serialu bardzo chętnie zresztą podkreślają wzajemne związki/zależności między jednym a drugim. Jeśli w "Gladiatorze" zgromadzony na arenie wiwatujący tłum był klasyczną, spragnioną krwawej rozrywki bezmyślną masą, to w "Spartakusie" jest to rozpasana, dzika tłuszcza dla której udział w spektaklu ma w sobie coś z seksualnej ekstazy, orgii (swoją drogą, pojawiające się w towarzystwie takich filmowych obrazków analogie między widownią na arenie, a widownią zgromadzoną przed ekranami, ze względu na częstotliwość występowania wspomnianych scen są w tym przypadku nieuniknione). Seks i brutalność wpisane są tu zresztą w sam status bohaterów filmu, traktowanych przez zepsutych rzymian jako mięso do rozszarpania na arenie, przez zepsute rzymianki - jako gwarant łóżkowych rozkoszy.

Idąc dalej, przemoc nad wyraz blisko związana jest tu również z tą najbardziej emocjonalną, melodramatyczną częścią filmu. Tytułowy bohater wspominając ukochaną żonę wspomina wypowiedziane przez nią słowa Kill them all. Powyższe wyrażenie pełniące w serialu taką mniej więcej rolę jak Tonight's The Night w "Dexterze" jest długo zapowiadanym (obiecywanym) wymownym tytułem ostatniego epizodu, w którym jak wcześniej, ale już w innej scenerii krew lać będzie się strumieniami (dosłownie) tyleż obfitymi co komiksowo przerysowanymi.

Forma filmu, którą stękacze z zawodu i z powołania bardzo chętnie uznają za "tandetną zrzynkę" (itd.itp.etc) z obrazu Snydera, działa tu wyłącznie na korzyść całości. W przeciwieństwie do "300" "Spartakus" nie sprawia wrażenia "filmu graficznego" - zbioru ożywionych i napuszonych ilustracji. Czuć, że będący tu jednym z producentów Sam Raimi nie pozostał bez wpływu na ostateczny kształt serialu: jest w efekciarstwie "Spartakusa" dystans, humor, jest autentyczna (szczeniacka) frajda. Przede wszystkim jednak jest jakaś historia: dynamiczna, zręczna narracyjnie i przy całej swojej nowoczesności bardzo klasyczna opowieść o sprawiedliwym wrzuconym w siedlisko zła. Mniej więcej 12 godzin przedniej, emocjonującej rozrywki. Aczkolwiek - co pewnie oczywiste - adresowanej raczej do tych widzów, którzy uważają, że nazywanie siebie "filmowymi smakoszami" jest w złym guście.

Zwiastun:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz