"127 godzin" podoba mi się bardzo chociaż nie bez zastrzeżeń, jest trochę nierówności w tym filmie, nie zrealizowanym aż tak dobrze jak "Slumdog. Milioner z ulicy". Dynamiczna, teledyskowa forma mimo, że znajduje tu swoje uzasadnienie w fabule idzie w pewnym momencie za daleko: jak na temat filmu za mało tu ostatecznie odseparowania, pustki i grozy sytuacji a za dużo formalnych popisów. Ale nawet uwzględniając powyższe, a także pamiętając często nieprzychylne u nas przyjęcie poprzedniego filmu Boyle'a, wciąż zaskakuje bywa że bardzo krytyczne potraktowanie "127 godzin" przez część widzów i krytyków, które swój najdobitniejszy - w moim odczuciu - wyraz znalazło w recenzji Michała Oleszczyka, w myśl której film Boyle'a wyrasta na cyniczną, niemoralnie umoralniającą manipulację.
"Problemem" Boyle'a - zwłaszcza w najnowszym etapie jego twórczości - jest bycie zbyt dużym optymistą opowiadającym swoje kino zbyt przebojowo (i nowocześnie). Do tego jest reżyserem zbyt cenionym na zachodzie, aby go zignorować (mechanizm "Nie Rozumiem Skąd Te Zachwyty" nie odgrywa w przypadku "127 godzin" tak dużej roli jak przy okazji "Slumdoga" jednak nie bez znaczenia wydaje mi się, że w rzeczonej recenzji dwukrotnie wspomina się o Oscarach - w tym nazywając film oscarowo uświęconym). Boyle nie budził większych kontrowersji wśród krytyki, gdy był sobą w swych nieco wcześniejszych, w pewnym sensie skrajnych filmach - w znakomitych "28 dniach później"(choć i tu narzekano, że... pochwała humanistycznych wartości wyrażona zbyt dosłownie/naiwnie) i w późniejszym "W stronę słońca", którego bohaterowie spotykali "diabła" w kosmosie, a i tak ostatecznie ratowali ludzkość. W "Slumdogu" brytyjski reżyser opowiadał już jednak o bardziej realnych niż zombie i odległy kosmos - Indiach, i mimo że nawiązując do bollywoodzkiej konwencji zrobił film (błyskotliwy uroczy znakomity) mniej naiwny niż wszystkie bollywoodzkie produkcje minionej dekady razem wzięte, pozostawał twórcą (podejrzanym, bo) z zewnątrz, co było nie do zaakceptowania dla krytyki z kraju moralnego niepokoju, z miejsca stawiającej tu znak równości między przebojowością a naiwnością, rozrywką a cynizmem (etc.). Bo jak to ktoś znajomy swego czasu pisał: Bohaterowie tańczą, a Indie płoną...
W przypadku "127 godzin" jest podobnie. Zbyt blisko tego, co realne/autentyczne, w zbyt przebojowej formie. Negatywna opinia Michała Oleszczyka w głównej mierze opiera się na uznaniu filmu Boyle'a za banalny hochsztaplerski moralitet, tym trudniejszy do zaakceptowania, że w swojej podstawie wykorzystujący prawdziwe wydarzenie.
Sam daleki jestem od postrzegania "127 godzin" jako moralitetu. Odczytuje go jako kolejną niepoprawną w swoim optymizmie boylową afirmację człowieka współczesnego/nowoczesnego czy może po prostu - dzisiejszego (korci mnie żeby napisać człowieka powierzchownego, ale w kontekście zarzutów może to być źle odczytywane). Historią opowiedzianą za pomocą odpowiednio dzisiejszych środków. Afirmację - ponieważ to film o człowieku wychodzącym zwycięsko z pozornie beznadziejnego starcia z naturą (porównywane z "Pogrzebanym" Rodrigo Cortesa "127 godzin" jest moim zdaniem znacznie bliżej spokrewnione z "Operacją Świt" Herzoga, ale to temat na inny raz). Niepoprawną - ponieważ opowiedzianą w wyrażającej bohatera zbyt efektownej, łatwej, taniej poetyce (podobnie jak w "Slumdogu", tyle że tam niepoprawność potęgowana była dodatkowo przez wspomnianą "obcość" reżysera, a także cel bohatera filmu, a więc - wygrana pieniędzy w populistycznym, telewizyjnym show; zbyt materialne myślenie, to się nie kojarzy dobrze). Odpowiednio do powyższego bohater "127 godzin" jest jednocześnie osobny i wspólny: jest Aronem Ralstonem i jest przedstawicielem pewnej grupy. W pierwszych minutach filmu na podzielonym na trzy części ekranie obrazuje Boyle tłum ludzi zgromadzony na różnych przestrzeniach. Gdy w następnej scenie Aron wchodzi do swojego mieszkania wygląda to tak, jakby wszedł do niego wprost z filmowanej wcześniej, zatłoczonej ulicy, jakby niejako przypadkowo wybrany został z tłumu przez reżysera (albo jakby wybrał się sam).
W tak pomyślanej postaci (jednego i wielu) oczywiście jest pewna plakatowość (na plakatach reklamujących film Aron wygląda jak mityczny heros), powierzchowność, jednak stwierdzenie Michała Oleszczyka piszącego, że wiemy o Aronie tyle, co o osiłkach z tych spotów [chodzi o reklamy Alpinusa bądź north face'a] jest tu mocno przesadzone. Podobnie jak potraktowanie filmu, jako naiwnego moralitetu; za całkowicie chybione uważam już zwłaszcza kluczowe w tym kontekście stwierdzenie: sugestia, jakoby Aron płacił w skalnej przełączy za swoje grzechy, jest moralnie wstrętna, bo przykłada miary ludzkiego melodramatu do autentycznego ludzkiego koszmaru. Aron wyrzucający sobie zaniedbywanie relacji z bliskimi (poniekąd - izolowanie się od nich) i obwiniający siebie za sytuację, w której się znalazł to nie jest lekcja życia made in Danny Boyle, ale (wzięty nie z sensacyjnej anegdotki z pierwszych stron gazet, a z autobiograficznej książki Arona Ralstona) obraz człowieka w upiornej pułapce, w której znalazł się (również) przez własną lekkomyślność - człowieka świadomego zbliżającego się końca.
"127 godzin" zbudowane jest na charakterystycznym survivalowym schemacie, w myśl którego jednostka (jednostki) postawiona zostaje w skrajnej sytuacji i coś z tego wynika (najczęściej wynika, że ludzie dzielą się na egoistów i altruistów). W tego rodzaju kinie banalna i już przestarzała zasada twierdząca, że na końcu filmu bohater jest kimś innym niż na początku działa ze szczególną siłą. W tym sensie można oczywiście przyjąć - a nawet należy - że Aron się zmienił, że skała zmusiła go do przewartościowania czegoś w swoim życiu. Ok. Ale bez przesady. To krytycy (!) chcieliby zmieniać Arona, Danny Boyle zbyt lubi swojego bohatera, aby go do tego nakłaniać. Pierwsza reakcja Arona po odcięciu sobie dłoni i oswobodzeniu się jest TAKA SAMA, jak jego wcześniejsza reakcja po upadku z roweru: radośnie (!) robi zdjęcie. Mimo że skala obu sytuacji nieporównywalna, w obu przypadkach wygląda to tak samo: jak zarejestrowanie swojej niezłomności, zwycięstwa. W tym drugim przypadku - nad skałą.
***
Podobnie krytyczna, oparta na bliźniaczych założeniach, co recenzja Michała Oleszczyka jest recenzja pióra Piotra Plucińskiego. U Oleszczyka sugestia, jakoby Aron płacił w skalnej przełączy za swoje grzechy to mimo wszystko tylko sugestia, choćby tylko z nazwy. U Plucińskiego to już jednak coś więcej - to jedyna płynąca z filmu prawda: niegodziwa i moralnie zakłamana, co w konsekwencji czyni z Danny'ego Boyle'a - lekko zestawionego tu z psychopatycznym bohaterem serii "Piła" - reżysera-sadystę, który niejako sam wepchnął Arona do skalnego kanionu i przydusił dłoń kamieniem. Aby dać mu nauczkę.
Autor przywołanej recenzji, po tym jak już przedstawione w filmie retrospekcje (bohater nie odebrał telefonu od zatroskanej matki czy zaniedbał własną dziewczynę) uznał za rzekomy (rzekomo zdaniem Boyle'a-sadysty) dowód na to, iż Aron nie znalazł się w opustoszałym kanionie bez powodu kończy swój tekst następująco: Najciekawszy wątek pozostaje niezagospodarowany. Gdzie uciekłyby nasze myśli w podobnej sytuacji? Gdzie uciekają myśli samego Arona, jak rozlicza się on z własnym życiem? Sadystyczny teatrzyk Boyle'a nam tego nie powie, za bardzo podporządkowany jest tezie. Sadystyczny teatrzyk nie powie, ale ja powiem: myśli Arona uciekają do matki, od której nie odebrał telefonu; do dziewczyny, którą porzucił; do siostry, na której ślubie się nie pojawi; do pojedynczych wspomnień z dzieciństwa; do miejsca, w którym mógłby być, gdyby nie wypadek; do piersi ładnej dziewczyny; do własnej lekkomyślnej brawury, która sprawiła, że nikt nie będzie widział gdzie go szukać; do butelki wody, do tandetnego chińskiego scyzoryka... Wiem, nie dość ostateczne.
A więc ja jestem gdzieś pomiędzy Tobą, a "przeciwnikami".
OdpowiedzUsuńPomijając powierzchowność, która pojawiła się wraz ze szpanerską formą, boli mnie w tym filmie jedno. Postać okazała się męska (w sensie męstwa), a męstwo nie jest heroizmem. Często się te rzeczy myli. Boyle robi z postaci Bohatera. Nie nic bohaterskiego w tym filmie. Jest głupota postaci, jej konsekwencje i poradzenie sobie z tym. Boyle zrobił to, jakby postać wyniosła z płonącego szpitala dziesiatki noworodków. A to nie o to w takiej historii chodzi :>
Mnie się podoba ta końcowa, podniosła scena, którą pewnie masz na myśli pisząc o zrobieniu z Arona bohatera. Nie zastanawiałem się nad tym dłużej, ale ja chyba nie odbieram tego w żadnej z tych kategorii, Bohater, Męstwo, Heroizm... Wydaje mi się, że Boylowi chodzi tu nie tyle o bohaterstwo, co po prostu o zaakcentowanie pewnego tryumfu, pewnej siły mimo wszystko - jak wyżej pisałem: niezłomności, nie poddania się skale, losowi. Tyle. Nie oceniam też samego Arona zbyt krytycznie.
OdpowiedzUsuńAleż, ależ! Złośliwość jest tu niepotrzebna. W konfrontacji Arona z pewną ostatecznością nie oczekiwałem bynajmniej galopującej apokalipsy. :) Przywołujesz garść refleksów, które gdzieś się tam pojawiają. Ok. Problem w tym, że ja w nie nie wierzę, nie kupuję ich. Każdy z nich w jakiś sposób świadczy o wyrachowaniu całości. Wspomnienie matki zakrawa na kuriozum. Aron mówi: "To nie twoja wina, mamo, że kupiłaś mi chiński szmelc za pięć dolców. Skąd mogłaś wiedzieć." Ten gość jest egoistą, małym niewdzięcznym gnojkiem, o tym mamy pamiętać przede wszystkim.
OdpowiedzUsuńTeż nie powiem żeby w powyższym Piotrek racji nie miał:>
OdpowiedzUsuńPatos mnie tam dobił. Film uważam za niezły, ale z takimi własnie dla mnie minusami.
Piotr,
OdpowiedzUsuńBo z tego typu tekstami to jest trochę tak, że one się "same" piszą, i potem wychodzi, że zanadto złośliwe, uszczypliwe... I tak pilnowałem się żeby nie przesadzić. Fakt, że starałem się polemizować z bardzo złośliwymi recenzjami sprawy mi nie ułatwiał. :)
Oczywiście mógłbym przywołać trochę większą garść refleksów, ale skoro tych nie kupujesz to i pozostałe niewiele by pewnie zmieniły... Co do zdania, które przytaczasz na poparcie tezy, że Aron jest "egoistą, małym niewdzięcznym gnojkiem" to ono nie pojawia się w filmie, w takiej formie, co robi jednak sporą różnicę. Aron najpierw mówi o nożu, który na niewiele mu się przydał, potem nazywa go szmelcem i dopiero po chwili - jakby zdając sobie sprawę, skąd ma ów scyzoryk - dodaje: "Nie winie cię, mamo. Idealny prezent. Nie mogłaś wiedzieć, że wpakuję się w coś takiego". Obejrzałem przed chwilą tę scenę po raz kolejny i mnie się ona wydaje nie tylko bardzo naturalna, ale tez w żaden sposób nie dyskredytująca bohatera.
Poproszę o jakiś inny przykład. Tym razem nie zmanipulowany. ;)
*niezmanipulowany.
OdpowiedzUsuńPanie Arku, to znakomita polemika i mogę tylko honorowo powiedzieć: let's agree to disagree. Akceptuje Pan konwencję kina "survivalowego", z którą ja mam problem o tyle, że opiera się ona - jednak - na dość brutalnym uwodzeniu widza obiecanym (u Boyle'a już w tytule) rozlewem krwi.
OdpowiedzUsuńNatomiast wydaje mi się, że kończąc swój film ujęciem prawdziwego Arona na kanapie z żoną, jest jednak wyraźną sugestią, że bohater się zmienił, dojrzał i oto może zamieszkać w tym obrazku idealnej rodziny, jaki wyśnił w trakcie uwięzienia pod skałą.
Niemniej: napisał Pan znakomity teksy i jestem zaszczycony, że moja recenzja stała się przedmiotem poważnej, pozbawionej tanich chwytów polemiki.
Panie Michale,
OdpowiedzUsuńBardzo dziękuję za odpowiedź i za miłe słowa.
Zgadzam się, że w zakończeniu filmu przemiana Arona wydaje się niewątpliwa. Jednak sam nie patrzę na to zbyt krytycznie, tzn. ten happy end nie narzuca mi się jako tendencyjny – jako nagroda dla bohatera za to, że przewartościował swoje życie i przeszedł brutalny test, któremu poddał go los (Boyle), ale raczej jako nagroda, że się losowi nie poddał. Wyidealizowany obraz rodziny nad basenem też niekoniecznie mi się podoba, ale mimo wszystko, aby uznać całość za moralistyczną potrzebowałbym tam w finale czegoś mocniejszego niż tylko obrazka odsyłającego do wcześniejszych wizji bohatera (co po części każe mi przymykać oko na jego banalność) i informacji, że Aron ożenił się kilka lat później, i że teraz już zawsze zostawia informację dokąd się wybiera.
Z serdecznościami.