The river is a very long, long way away. And there are no bad men here...
W swojej fabularnej podstawie film Raya Lawrence'a czerpie z krótkiego opowiadania Raymonda Carvera "So Much Water So Close to Home" wykorzystanego już w kinie w wybitnym filmie Roberta Altmana "Na skróty", gdzie jako jedno z wielu opowiadań Carvera służyło za cięty, pełen gorzkiej ironii przykład pesymistycznego portretu współczesnej (czy raczej - ówczesnej) Ameryki. W "Jindabyne" akcja przeniesiona zostaje do niewielkiego australijskiego miasteczka, a opisane we wspomnianym opowiadaniu zdarzenie - kilku mężczyzn podczas wspólnego wyjazdu na ryby znajduje w rzece ciało młodej kobiety, co nie skłania ich jednak do przerwania urlopu (ich jedyną reakcją jest przywiązanie dziewczyny do konaru drzewa) - nie jest tu krytycznym obrazem odhumanizowanych zachowań, a staje się punktem wyjścia dla dalece bardziej skomplikowanej, wielopoziomowej historii. "Jindabyne" będąc trzymającym w napięciu mocno niekonwencjonalnym thrillerem o zbrodni jest jednocześnie, i gęstym od niewypowiadanych emocji dramatem postaw, i przykładem społecznego kina portretującego współistniejące obok siebie dwie społeczności o nierównym statusie i problematycznej historii (ofiara nie jest tu anonimową dziewczyną, ale młodą Aborygenką). Przede wszystkim jednak, a właściwie w konsekwencji - jest to film o współczesnej Australii, w którym najważniejszym może elementem, choć nie wyrażonym wprost, ukrytym - a w moim odczuciu kluczowym dla kina z Antypodów (od "Pikniku pod Wiszącą Skałą" Weira po "Królestwo zwierząt" Michoda) - jest wizerunek nieobliczalnej natury jako bytu stale aktywnego, wciąż niebezpiecznie przenikającego i ingerującego w pozornie tylko stabilny świat ludzi, którzy ją zamieszkują.
Dziś obejrzę. W ogóle, to zastanawiałem się czy by nie spróbować popełnić jakiegoś dłuższego tekstu o współczesnym kinie Australijskim. Ale Ty byś był chyba do tego odpowiedniejszy :>
OdpowiedzUsuńChętnie przeczytam, a wręcz namawiam do napisania czegoś na ten temat. Możemy wejść w dialog. :) Sam chciałbym napisać wkrótce - może jakoś na dniach - tekst, który byłby rozwinięcie ostatniego zdania z powyższej notki o "Jindabyne" - ale tak w ogólniejszej, nie dotyczącej tylko najnowszego kina perspektywie. Tylko jeszcze muszę parę rzeczy zobaczyć.
OdpowiedzUsuńbtw. Tak zupełnie nie na temat. Jak zauważyłem wziąłeś się ostatnio za Waltera Hilla więc... "Ulice w ogniu", jeśli nie widziałeś jeszcze - koniecznie! The Best of 80's. :)
OdpowiedzUsuńI kuuurwa ściągnąłem z czeskim dubbingiem. Podrzuć prosze jakiś bezpieczny link. Bo i tak długo szukałem czegos aktywnego, a tu daka dupa.
OdpowiedzUsuńCała moja sympatia dla kiczu i tandety schowała się gdzieś pod łózko w trakcie seansu "Ulic w ogniu". Nie udało mi się obejrzeć do końca. Za to polecam inny film Hilla mocno osadzony w w kinie lat 80. (ale i nie tylko, bo obowiązkowo miejsce i dla Peckinpaha się znalazło; pewno coś jeszcze, ale nie pamietam teraz) - "Nienawiść". To prekursor "Kill Billa", serio.
Ojej, to co to za sympatia? ;) Ale spoko. Może z tym filmem jest tak, że trzeba się na nim wychować. Ja w każdym razie znam "Ulice w ogniu" na pamięć. Uważam zresztą, że oprócz kiczu i tandety jest tam sporo nowatorstwa (jak na swój czas). Michael Pere rządzi(ł).
OdpowiedzUsuń"Nienawiść" kiedyś widziałem i to też kilkakrotnie (w VHS-owe epoce wszystko oglądało się kilkakrotnie). Ale akurat tego już zbyt dobrze nie pamiętam. Odświeżę. :)
"Jindabyne" jest od niedawna na SurrealMoviez. Innych źródeł nie znam.
Stare, dobre surreal. Zapomniałem na śmierć. Dzięki.
OdpowiedzUsuńWiesz, ja w Hillu lubię to, że jego filmy przeważnie śmierdzą kinofilią (nie do końca kiedy śmierdzą tylko jednym twórcą - "Long Riders", "Driver"). Nie przypominam sobie takiego zapachu w "Ulicach w ogniu". Straszny plastik na moje. Chciałem się na tym bawić, jak na jakimś "Django", ale miałem tylko grymas na twarzy. W przeciwieństwie do "Nienawiści", na której śmiałem się (pozytywnie) jak dziecko.
Nie przeczę, że plastik, taki urok lat 80-tych w zasadzie, ale tam jest bardzo fajna sceneria; film rozgrywa się niby w latach 80-tych, ale mnóstwo w nim gadżetów z kina lat 60-tych, a sama "wizja" miejsca akcji (i bohaterowie) nawiązuje z jednej strony do westernu, z drugiej do kina wręcz futurystycznego... Bardzo ładnie komiksowe mi się to zawsze zdawało.
OdpowiedzUsuńNo i nie chcę Cię nakłaniać jakoś na siłę, ale końcowy pojedynek Pere i Defoe na młoty to musisz, kurna, zobaczyć. ;)
Z filmów Hilla nigdy nie widziałem jego 'kultowych' "Wojowników", to też trzeba będzie w końcu nadrobić.