Zmarły w 1997 roku meksykański reżyser Carlos Enerique Taboada miał w swoim dorobku blisko 20 fabularnych filmów, ale sławę, w dużym stopniu pośmiertną (poza granicami Meksyku odkryto Taboadę dopiero po sukcesach uchodzącego za jego kontynuatora - Guillerma del Toro) zapewniły mu cztery zaledwie filmy zaliczające się do możliwie szeroko rozumianego gatunku horroru. Zrealizowany w 1984 roku "Poison for the Fairies" jest ostatnim z nich, bez wątpienia najambitniejszym i najlepszym (wkrótce po premierze obsypano film Taboady krajowymi nagrodami dla filmu roku, reżysera etc...), ale też rożnym od poprzednich, tak pod względem wysmakowanego stylu, jak też przewrotnego podejścia do charakterystycznych dla tego twórcy tematów.
Meksyk 1965 roku, wywodząca się z bogatej rodziny młodziutka Flavia zaprzyjaźnia się ze swoją rówieśnicą Veronicą - zafascynowaną opowieściami o czarownicach dziewczynką, którą oszukując swoją nową koleżankę, manipulując nią, sprawia, że niewinna z pozoru zabawa przybiera z czasem coraz bardziej drastyczne formy... Jak i w poprzednich filmach Taboady, oscylujących między baśnią dla dorosłych, realizmem magicznym a gotyckim ghost story bohaterkami są tu młode dziewczęta (co charakterystyczne pozostający poza dziecięco-dziewczęcym światem dorośli niemal w ogóle nie są tu filmowani z twarzy), inaczej jednak niż dotąd w "Poison for the Fairies" reżyser rezygnuje z jakichkolwiek elementów nadprzyrodzonych. Realistyczny od początku do końca film jest oryginalną i bardzo celną polemiką z jego wcześniejszą twórczością (a przy okazji również z późniejszymi dokonaniami del Toro i mu podobnych), w której naiwność i (dyskusyjna) niewinność świata dziecka jest swoistą przepustką do tego, co nadrealistyczne - magiczne. W "Poison for the Fairies" wiara Flavii w czarownice staje się ostatecznie równie silna, jak wiara Ofelii - bohaterki głośnego filmu del Toro - w fauny i wróżki, ale już konsekwencje odmienne i zdecydowanie bardziej przyziemnie tragiczne. Wciąż mocne. A do tego pięknie sfilmowane. W swoim całokształcie "Poison for the Fairies" bardziej zresztą niż poprzednie filmy Taboady przypomina "Ducha roju" Victora Erice'a, któremu jeśli ustępuje to tylko przez wzgląd na gorsze aktorstwo młodych odtwórczyń głównych ról.
Ciekawie to brzmi, ale pytanie jak wiernym/dobrym naśladowcą ("naśladowcą"?) jest del Toro? Bo mi się tak zupełnie średnio jego kino widzi, więc...?
OdpowiedzUsuńCzekam na recenzję "Jindabyne":>
No mnie też się średnio kino del Toro podoba. "Kręgosłup diabła" może najbardziej, ale zbyt dawno temu to widziałem, aby wiedzieć na pewno. Co by jednak nie mówić jest to jedyny rozpoznawalny obecnie twórca meksykańskiego horroru, wspólne motywy w twórczości obu panów są niewątpliwe i stąd porównania, w ogólniejszej perspektywie - nieuniknione.
OdpowiedzUsuńAle właśnie w ogólniejszej. Samo "Poison for the Fairies" jest oryginalnym filmem więc ma z kinem del Toro tyle wspólnego, że zmierza w przeciwnym kierunku. Reszta filmów Toboady ma wspólnego więcej, ale reszta to trochę inna bajka i ją już niekoniecznie jakoś gorąco polecam (zasnąłem wczoraj na pierwszym z jego horrorów). Chociaż nie jest pozbawiona smaczków.
A o "Jindabyne" coś jutro skrobnę. Postaram się w każdym razie.