piątek, 8 kwietnia 2011

Somewhere


"Somewhere" Sofii Coppoli. Wczoraj obejrzałem po raz kolejny. Przepiękny jedyny taki film o byciu razem, w tym samym miejscu i czasie - z akcentem i na razem, i na czas. Ten drugi upływa w "Somewhere" albo znośnie, albo nieznośnie, odpowiednio do czego cały film dzieli się, czy nawet przeplatany jest dwoma rodzajami scen. Tymi, podkreślającymi samotność bohatera-gwiazdora, jak wspaniale wydłużona scena charakteryzacji, i tymi, które obrazują niewymuszoną, naturalną bliskość jego relacji z córką. Czasem te sceny układają się w swoim porządku w swoje przeciwieństwa: Johnny Marco najpierw obserwuje tandetny pokaz dwóch tańczących na rurze striptizerek-bliźniaczek, i jest to może najsmutniejszy striptiz jaki kiedykolwiek sfilmowano, a chwilę później, w trzyminutowym, jednym z najładniejszych fragmentów filmu - swoją tańczącą na lodzie córkę. Czasem, jak wtedy, gdy Cleo towarzyszy ojcu w jego zawodowej wizycie we Włoszech - czułość tych drugich scen (gdy czas upływa lekko) przenika do tych pierwszych (gdy upływa ciężko) czyniąc je - tak za sprawą obecności, jak i spojrzenia dziewczynki - znośniejszymi... Właściwie wiele z tego było już w "Między słowami", ale tam relacja między parą samotnych bohaterów, mężczyzną i kobietą, podszyta była dodatkowo jakimś romantycznym napięciem, flirtem. W "Somewhere" w odmiennym, idealnie niewinnym, czystym układzie jest już tylko piękna, nudna bliskość.

1 komentarz:

  1. Wystarczyła mi scena bezcelowego jeżdżenia w kółko autem, żeby mieć pewność, że nigdy w życiu nie byłam samotna. Tak samo jak oglądając Pitta w "Last Days", pomyślałam, że ja to właściwie nie mam zielonego pojęcia czym jest samotność.
    Piękny film. Jeden z drugim z resztą.

    OdpowiedzUsuń