niedziela, 22 maja 2011

O "Twentynine Palms" Bruno Dumonta. Z nostalgią.


"Twentynine Palms" widziałem w lutym 2005 roku. W domu. Nie pamiętam, co sprawiło, że po ten film sięgnąłem. Na pewno nie osoba reżysera, o którym nie miałem wówczas pojęcia. Może plakat, może nic - przypadek, a może jednak obiło mi się gdzieś o uszy (oczy), że to film mocno kontrowersyjny i to skusiło. W każdym razie zasiadając do seansu nie bardzo wiedziałem czego się spodziewać, stąd pewnie tym większym zaskoczeniem okazał się on ostatecznie. Do dziś jest jedynym znanym mi filmem, do którego wciąż boję się wrócić, a który uważam jednocześnie za wybitny.

Dwoje bohaterów, David i Katia, podróżują przez kalifornijskie pustkowia. Dużo jadą, trochę rozmawiają, kłócą się, uprawiają seks – ukazywany bardzo często, w sposób, któremu zdecydowanie bliżej do określenia kopulacja niż miłosne zbliżenie. Są parą, więc niby jest między nimi bliskość, ale to mocno niedoskonałe porozumienie. Częste kłótnie długo wydają się być winą dziewczyny, na przemian czułej i irytującej, "trudnej", choć z czasem okaże się, że trudnej, bo skrzywdzonej, uciekającej przed pamięcią czegoś złego, co musiało przytrafić się jej wcześniej. Zostanie to wyjaśnione, ale nie wprost: akt przemocy, który spotka bohaterów będzie tego czegoś powtórzeniem. Tyle że teraz ofiarą nie będzie dziewczyna, ale jej partner, co w konsekwencji doprowadzi do szokującego finału, który każe spojrzeć inaczej na wszystko, co pokazane uprzednio. Dostrzec zapowiedź zła we wcześniejszych postawach i trywialnych dialogach. Ale też w stanowiącej tło podróży bohaterów pustyni; przytłaczającej, a w jakimś sensie nawet pochłaniającej ich, jak w niezwykłej scenie ze zdjęcia powyżej, gdy nadzy, opalający się na skałach David i Katia niemal sprawiają wrażenie, jakby byli tych skał częścią.

Mimo że "Twentynine Palms" nie ma nic wspólnego z kinem gatunkowym, właściwie za sprawą jednej tylko sceny (i wszystkiego, co niesie ona za sobą) klasyfikowany bywa jako horror. Sam Dumont nazywa swój film horrorem eksperymentalnym. Co może zawsze było dla mnie oczywiste - choćby podświadomie, bo niekoniecznie trzeba się nad tym zastanawiać - filmowa (i powieściowa) groza służyła do oswajania strachu, przetrawiania, ale bynajmniej nie do przekonywania, że zło jest realne. Film Dumonta wychodził poza ten niewidzialny, fabularny nawias, niczego nie oswajał. Nie był pierwszym z tej półki, jaki widziałem, ale był pierwszym z tej półki tak przekonującym. Był jak conradowska podróż do jądra ciemności, ale nie pisana piękną prozą. W nagiej wersji. Ze złem, które nie filozofuje na swój temat, a po prostu jest, pierwotne i zdecydowanie bliższe niż afrykańska dżungla czy kalifornijska pustynia.

Po obejrzeniu filmu, w nocy, długo słuchałem "Self-Help Serenade" debiutanckiej (i zdaje się jedynej) płyty amerykańskiego indie-rockowego zespołu Marjorie Fair, bardzo... przyjemnej, ładnej - co było moim dojrzałym odpowiednikiem schowania się pod kołdrę. A czego jedyny rezultat jest taki, że wracając do tej - już niekoniecznie ładnej - płyty, do dziś słyszę w niej przede wszystkim film Dumonta i niepokój po jego obejrzeniu. A przed oczami stają obrazy amerykańskiej pustyni, jakiś przydrożny hotel, i Katia, tak niesprawiedliwie, powierzchownie oceniona w pierwszej chwili.

Po jakimś czasie – nie od razu – przekonałem się, że "Twentynine Palms" jest jednym z tych filmów, których bardzo się nie lubi. O których jeśli już pisze się/mówi to często w stylu, że reżyser beztalencie, manipulator, że "szokowanie na siłę". I że poza tym to nic się nie dzieje. W lipcu tego samego roku pojechałem na moje pierwsze Nowe Horyzonty, ostatnie odbywające się w Cieszynie. W repertuarze było sporo, z różnych względów "szokujących" filmów ("Dziura w sercu" Lukasa Moodyssona, "Wielka ekstaza Roberta Carmichaela" Thomasa Clay'a, "Kapryśna chmura” Tsai Ming Linga, "Kalwaria" Fabrice'a Du Welza...), i narzekanie na zbyt ekstremalne kino słyszało się wówczas wśród widowni nawet częściej niż standardowe, coroczne narzekanie na kino nudy. Czasem prowadziło to do aż zabawnej przesady: pamiętam dużą grupę widzów, która wyszła z "Los Muertos" Linsandra Alonso, po tym jak bohater filmu - żyjący w prymitywnych warunkach gdzieś w Argentyńskim buszu – zabił kozę.

Przed rozpoczęciem któregoś z seansów podsłuchałem, jak jeden z widzów z rządku obok opowiadał swojemu znajomemu "Twentynine Palms" (które pokazywane było w nowohoryzontowym konkursie rok wcześniej). Opowiadał właśnie jako ten zły, nic nie mający do zaoferowania film, które swoje nic maskuje finałową drastycznością. Pamiętam, że był irytujący i że użył zwrotu "psychologia dla mas". Mimo to, gdy przeszedł do zakończenia - zapominając o swoim wcześniejszym, drwiącym tonie – zupełnie poważnie powiedział, że po raz pierwszy w życiu oglądając jakiś film, miał wrażenie, że zobaczył w nim diabła.

8 komentarzy:

  1. Ten film, to przeciwieństwo tego, co o kinie mówił Hitchcock - "życie z wymazanymi plamami nudy".
    Bardzo prawdziwe to zło w nim tkwiące. Określenie "horror" mocno mnie zdziwiło.
    To też jedno wielkie droczenie się z widzem ze względu na celowe, ciągłe neutralizowanie dramaturgii. Ale nie potrafię zrozumieć jaki był w tym cel.

    OdpowiedzUsuń
  2. A jak ktoś inny gdzieś zauważył – filmy Hitchcocka są zaprzeczeniem tego, co o kinie mawiał pewnie Yasujiro Ozu. Nie ma jednego kina, nie ma wyroczni w tym temacie. :)

    Jednego widza też nie ma. Nie uważam, aby w "Twentynine Palms" ciągle neutralizowało się dramaturgię. Po prostu rozwija się tam ona inaczej, wolniej, niż do tego jesteśmy na ogół przyzwyczajeni. I wydaje mi się, że przynajmniej jednym z celów tego jest właśnie sprawienie, aby "bardzo prawdziwe to zło" było.

    OdpowiedzUsuń
  3. Oczywiście, że nie ma. Całe szczęście.

    Jeśli chodzi o klasyczne zasady dramaturgii, 29 Palms wiele brakuje. Inna sprawa, że pewnie z połowa moich ulubionych twórców celuje w takie - czy raczej podobne - "inności". Nie mogłem się tu jednak oprzeć w kilku miejscach wrażeniu, że to klasyczny przykład sztuki dla sztuki.
    To film dla bardzo cierpliwych widzów, ja się do nich nie zaliczam. Zgadzam się co do prawdziwości/zwyczajności zła tam przedstawionego. Zapewne, gdyby nie wcześniejsze "plamy nudy", nie udałoby się tego osiągnąć. Jestem jednak zdania, że gdyby zrobić z tego krótki metraż (30-minutowy), wyszłoby na to samo, ale bez takiego rozciągania historii w czasie, które jak dla mnie jest zwyczajnie zbędne. Które sprawia, że film potrafi być tak męczący. To nic nie wnosi, to tylko przedłuża. Ten film jest jak dwugodzinny seks. Ale to nie są dwie godziny czystej przyjemności, bo czas trwania stosunku wynika wyłącznie z fizjologicznego problemu z jego zakończeniem. ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Jeśli chodzi o "klasyczne zasady dramaturgii" to nie tylko "Twentynine Palms" ale i wszystkim innym filmom Dumonta "wiele brakuje".

    Podobnie jak filmom Tsai Ming-linaga, Hou Hsiao-hsiena, Semiha Kaplanoglu, Apichatponga Weerasethakula, Nuriego Bilge Ceylana i wielu wielu innym, łącznie ze wspomnianym wyżej Ozu. I wielu im można zarzucić, że gdyby je skrócić do 30 minut... W przepięknym filmie Hsiao-hsiena "Cafe Lumiere" dzieje się "tak mało" (w porównaniu do "Twentynine Palms"), że należałoby go skrócić do 10...

    Zgadzam się, że to film dla cierpliwych widzów, no i że "to nie są dwie godziny czystej przyjemności", ale to tyle. W odpowiednich rękach wszystko może "coś wnosić", nie tylko momenty kluczowe, to, co jest "pomiędzy" także, i (wolno upływający) czas również. "Plamy nudy" mogą być piękne, straszne, bylejakie... Ale. Dobrze znam tę dyskusję i wiem, że Cię nie przekonam (tym bardziej, że widziałem film Dumonta już dawno temu i boję się, że jestem tu trochę skazany na pisanie ogólników).

    Szanuję Twoją opinię. :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Niemniej, określenie "nic nie wnosi" powinno być zakazane przy pisaniu/wypowiadaniu się o filmie. Podobnie jak "o niczym", "klimatyczny", "pseudoartystyczny", "... dla ubogich" i "szokowanie na siłę". No. ;)

    OdpowiedzUsuń
  6. Ja z kolei uważam, że o pewnych filmach nie powinno się pisać. Tak jest z 29 Palms, wszystkie słowa wydają się jakieś takie nieodpowiednie. Pewne rzeczy trzeba czuć, a w momencie kiedy zaczyna się o nich gadać, tracą moc.

    OdpowiedzUsuń
  7. W moim przypadku z tym filmem jest problem taki(lepiej by rzec – ze mną:), iż od dwóch lat nie mogę się za niego zabrać. To jest za późno (zmęczony jestem a mówią, że nudny), za wcześnie (klimatyczny więc w świetle słonecznym się nie da), to nazbyt szokuje (więc z kimś nieprzygotowanym oglądać nie da rady)… itd. itp. Można by tak się bawić wyliczając w nieskończoność. Prawda (do pewnego stopnia – będąc w zgodzie ze stwierdzeniem, iż wszystko jest względne:) jest taka, że niepotrzebnie się człowiek tak bardzo sugeruje tym co przeczyta - ale inaczej się chyba nie da;) Tak czy owak;) po Twojej recce powrócił mój zapał do oglądnięcia filmu i sądzę, że mu się poddam i to już bardzo niedługo (może dzisiaj?).

    OdpowiedzUsuń
  8. Arku, ja miałam tak samo. Obejrzałam go lecąc po Dumoncie po kolei. I zmiażdżyło mnie dosłownie. Bo ten film to dla mnie suma wszystkich moich strachów i przysięgam że nie zapomnę go nigdy przenigdy. Cieszę się, że nic wcześniej o tym filmie nie przeczytałam - teraz mam go na dvd i porównania do innych filmów gatunkowych z okładki mogą odebrać kawał wrażenia. Osobiście wielbię jeszcze Golubevę - to co jej akcent robi z obcymi językami (pola x to wręcz mój fetysz) to czysta poezja :)

    OdpowiedzUsuń