poniedziałek, 13 czerwca 2011

Big Love (2006-2011)


Znakomity pięcio-sezonowy serial HBO lekko wpisuje się swoją tematyką w popularny w najnowszej telewizji trend do opowiadania w mniejszym bądź większym stopniu dwuznacznych, obyczajowo prowokacyjnych historii. W "Big Love" ten stopień jest zdecydowanie większy, co też może tłumaczy zaskakująco małą popularność serialu w naszym kraju, ale też zapewne łatwiej uznać u nas za atrakcyjne losy bohaterów takich filmów jak "Californication", "Breaking Bad" czy "Dexter", niż rodziny z "Big Love", nie dość, że poligamistów, to jeszcze mormonów.

Paradoksalnie, z wszystkich tych barwnych, niejednoznacznych, często z różnych względów wykluczonych postaci, jakie przyniosła ostatnio telewizja główny bohater "Big Love", grany przez Billa Paxtona Bill Henrickson - łamiący obyczajowe tabu, mąż trzech kobiet i ojciec siedmiorga dzieci, mimo, że nieidealizowany, niewolny od słabości (które zresztą umacniają jego pozytywny wizerunek), jest postacią bodaj najmniej dwuznaczną: jest wręcz archetypowo dobrym mężem, ojcem, z czasem też politykiem. Poligamiczny związek bohaterów w całości ukazany zostaje jako pochodna ich wiary i jej dogmatów. Sama wiara, choć zdecydowanie wywyższająca w swoich patriarchalnych podstawach mężczyznę nie jest tu przedstawiona jako narzędzie zniewolenia; mormonizm bohaterów jest żywy i jak może każda chcąca dziś przetrwać religia zmieniający się - na ile to możliwe i nie bez przeszkód dostosowujący do współczesnej obyczajowości i właściwych jej społecznych ról.

W przedstawiony w "Big Love" partnerski, kilkuosobowy układ - w którym tak dużą rolę odgrywają nierównomierne proporcje płci - już w punkcie wyjścia wpisany jest komediowy (czy może romantyczno-komediowy) potencjał filmu o "walce płci". Sygnalizuje się go w tradycyjnie głupawym, trywialnym polskim tytule ("Trzy na jednego"). Twórcy bawią się tym aspektem głownie w pierwszych epizodach serialu, ale też mądrze, unikając infantylności, nigdy nie tworzą z niego głównej atrakcji.

Uczynienie z kobiet większości i poświęcenie im największej uwagi to obok prowokacyjnej wymowy całości kolejny z elementów, które łączą "Big Love" z tym, co w najnowszej telewizji dominujące. Pod pewnym względem jest tu dość podobna sytuacja jak w serialu "Mad Men", gdzie tłem dla pogłębionych portretów kobiecych bohaterek również jest w pełni męski świat i jego reguły (w "Mad Men" jednak znacznie bardziej opresyjny pod tym względem; w "Big Love" opresyjność przedstawionej rzeczywistości, bardzo duża i dla fabuły kluczowa - nie jest wycelowana w płeć, ale w inną religię, inne wartości, inną intymność). Poniekąd w przeciwieństwie do niezmiennie aktywnego Billa - każda z trzech bohaterek serialu (żon) jest tu dynamiczna, rozwija się, dąży do różnie się wyrażającej samorealizacji; na co zwraca się dużą uwagę - zmierza w kierunku, który nie mógłby zostać zaakceptowany przez tradycyjny mormonizm, ale zostaje zaakceptowany przez ten wyznawany przez bohaterów. Głównie za sprawą wybitnej roli Chloe Sevigny wątek ten najciekawiej zostaje ukazany na przykładzie drugiej żony Billa - Nicki, nieustannie rozdartej między dwoma skonfliktowanymi ze sobą światami, tym tradycyjnym, z którego się wywodzi i tym, do którego weszła za sprawą małżeństwa.

Przedstawiony w "Big Love" konflikt mormonizmu tradycyjnego z nowoczesnym, a konkretniej fałszywego mormońskiego proroka, jakim jest ojciec Nicki - Roman (Harry Dean Stanton) z prorokiem prawdziwym - Billem, długo jest jednym z najważniejszych elementów serialu (uatrakcyjnia przy okazji jego fabułę o motywy zaczerpnięte wprost z kina sensacyjnego - porwania, morderstwa, szantaże...). Z czasem, wraz z końcem sezonu trzeciego, nie znikając, ustępuje on miejsca rozgrywce, w której przeciwnikiem Billa są już przede wszystkim orędownicy współczesnej moralności.

I o ile pierwszy pierwszy z powyższych konfliktów jest dość klasyczny, "łatwy", choć i atrakcyjny, o tyle drugi jest już klasyczny inaczej, a przez to autentycznie fascynujący. Walka przyzwoitego bohatera o społeczne uznanie innego modelu związku, niż ten dominujący (te dominujące), a tym samym o nieodmawianie godności mu i jego najbliższym, jest emocjonująca i poruszająca (dla gardzących spoilerami - piękny finał sezonu czwartego), a jednocześnie zupełnie pod prąd. Jest przeciwstawiona niemal całej współczesnej zachodniej obyczajowości, wyznawanej również przez zdecydowaną większość widzów serialu, a sądząc po deklaracjach jego twórców - także i ich samych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz