czwartek, 4 sierpnia 2011

Nowe Horyzonty 2011

Prezentowana na tegorocznych horyzontach retrospektywa twórczości Bruno Dumonta była, przynajmniej dla mnie, tą najważniejszą częścią festiwalu, była też pierwszą podczas której udało mi się – zwykle po raz drugi – zobaczyć wszystkie pokazywane w jej ramach filmy. W swoim niełatwym do zaklasyfikowania - oscylującym między realizmem a umownością - kinie, Dumont niezmiennie wychodzi od tego, co najniższe, instynktowne, prymitywne, co następnie przekracza (jeśli nie w tym samym filmie to w następnym), ale nigdy w sposób, który wiązałby się z jakimś innym porządkiem niż ten wyjściowy. Podczas spotkań z publicznością, gdzieś w odpowiedziach Dumonta na stale powracające pytania o przyczyny nieatrakcyjnego (zwierzęcego) przedstawiania stosunku seksualnego, czy też o "brzydką" fizjonomię jego bohaterów, pojawiały się takie stwierdzenia, jak "piękno ujawnia się w ruchu, w aktywności", "miłość w spojrzeniu" - pozornie niepasujące do jego pesymistycznej wizji ludzkiej kondycji, a jednak w oczywisty sposób przenikające ją – instynkt jest u niego zawsze podstawą, tak dla tego, co prymitywne i jako takie złe, jak i dla tego, co znaczy więcej/prowadzi dalej – bliskości, miłości, duchowości.

Rozmowy z reżyserem na ogół zdominowane były przez tę ostatnią kwestię. Gdy ktoś z publiczności zadając pytanie zacytował Andre Malrauxa: "Wiek XXI będzie wiekiem religii albo nie będzie go wcale" Dumont poprawił, że w oryginale nie pojawia się słowo religia, ale duchowość. Między innymi o tym - a może i przede wszystkim o tym - opowiada jego ostatni film "Poza szatanem". Jak na Dumonta przystało surowy, ale nietypowo skąpany w zieleni – nawiązujący do mitu Stworzenia/nowego początku przesiąknięty religijną symboliką film, który paradoksalnie zdecydowanie odcina się od religijności i konceptu Boga - jedynym twórcą duchowości czyniąc człowieka – tu głównego bohatera, jednakowo świętego, co prymitywnego. Podobnie pomyślani, naznaczeni pewnym mistycyzmem bohaterowie pojawiali się u Dumonta już wcześniej (Pharaon w "Ludzkości", Barbe we "Flandrii"), jednak w "Poza szatanem" reżyser poszedł pod tym względem najdalej: grany przez odtwórcę głównej męskiej roli w "Hadewijch" i będący swoistym (i zaskakującym) ciągiem dalszym tej postaci bohater "Poza szatanem" jest kimś między mesjaszem a zbrodniarzem: uzdrawia, nawet wskrzesza, zabija. Istnieje poza moralnością, której źródłem może być – jak często u Dumonta – podążająca za bohaterem, chroniona przez niego kobieta. W zestawieniu z trzema poprzedzającymi "Poza szatanem" dokonaniami reżysera, dość przejrzystymi, ten ostatni wydaje się być jego zdecydowanie najbardziej nieoczywistym filmem od czasu "Ludzkości", stąd też jeszcze nie wiem, czy wiem jak "Poza szatanem" rozumieć, ale wrażenie zrobił bardzo duże.

***

"Pewnego razu w Anatolii" Ceylana. 2,5-godzinny anty-kryminał o przedłużającej się wizji lokalnej. "Otwarty na wielość interpretacji" film o tym, co nieznane albo co pomiędzy, ale w tym wszystkim również film o Tajemnicy pisanej z dużej litery, o współwystępowaniu czegoś, co codzienne, trywialnie, i czegoś, co (może) odwieczne. Przedstawiani często w dużym planie, na tle charakterystycznej dla Ceylana przestylizowanej scenografii rodem z greckiej tragedii bohaterowie raz po raz sprawiają wrażenie figurek w jakimś większym porządku, którego nie ogarniają. Ale obecność/przeczucie, a może potrzeba czegoś więcej, często wychodzi w tym - chyba nieprzypadkowo zakończonym sekcją zwłok - filmie wprost od nich samych. Ktoś bardzo chce wierzyć, że śmierć żony była efektem samospełniającego się proroctwa, ktoś inny wspomina, że widział ducha, a w jednej z najbardziej niezwykłych scen filmu Tajemnica zdaje objawiać się (?) bohaterom za sprawą dziewczęcej urody córki przyjmującego ich gospodarza.

W pierwszych minutach tajlandzkiej "Wieczności" Sivaroja Kongsakula - w myśl ludowych wierzeń - dusza bohatera powraca do miejsca, w którym kiedyś spędził on szczęśliwe chwile ze swoją narzeczoną i najbliższą rodziną; druga, najdłuższa część filmu jest zapisem tego czasu, trzecia przedstawia życie bliskich bohatera już po jego śmierci. Punkt wyjścia wydaje się ryzykowny, ale nie ma w tym ładnym, wyciszonym filmie żadnego kiczu - ani na poziomie treści, ani wizualnego (pod tym ostatnim względem "Wieczność" wygląda trochę jak tajlandzki odpowiednik "Cichego światła" Reygadasa). Jest dużo przestrzeni i dużo bardzo naturalnie wygranego liryzmu. Akcja płynie wolno, ale że całość opowiedziana jest z sercem, a czas nie jest tu źródłem udręki, ale przerwanego spełnienia – film ani przez chwilę nie nudzi, a do czasu to nawet zachwyca; tym bardziej szkoda że gdzieś w drugiej połowie wkrada się w całość jakaś słodycz, przesyt liryzmu, co nieco osłabia oddziaływanie tego mimo wszystko satysfakcjonującego obrazu.

Przeciwieństwem obrazu Kongsakula był "Koń turyński" Beli Tarra. O ile wizualnym leitmotivem "Wieczności" była bijąca z ekranu jasność, to w filmie Tara jest to stopniowo ogarniająca cały świat przedstawiony ciemność. Sześć dni końca świata. Nietzsche jako prolog. Stary gospodarz, jego córka i ich koń jako cała reszta. Czerń i Biel. Pięknie wystylizowany film, w którym wszystko – już na starcie jednakowo martwe - pisane jest tym samym językiem wielkiej, posępnej Poezji: od apokaliptycznych wichrów po jedzenie ziemniaka. Prawie zasnąłem.

Nieco rozczarował również Nanni Moretti swoim dobrze przyjętym w Cannes "Habemus Papam – mamy papieża". Traktujący o nowo wybranym papieżu, który nie znajduje w sobie siły, aby podjąć się swojej funkcji, jest kolejnym, dość symptomatycznym dla współczesnego kina dotykającego tematu religii/wiary przykładem przesuwania akcentu z tego, co instytucjonalne, no to, co prywatne, jednak pewna zachowawczość filmu: mające rozładowywać kontrowersyjność tematu ciepełko i czasem (nie zawsze) nieco nachalny humor - zwłaszcza w tej części, która koncentrowała się na portretowaniu życia mieszkańców Watykanu - sprawiły, że (mimo wszystko niepozbawiona pewnego ciężaru) całość to trochę takie watykańskie u pana Boga w ogródku.

Fatalnie wypadło "W imieniu diabła" Barbary Sass. Od reżyserii, przez scenariusz i dialogi po poprowadzenie aktorów - złe było wszystko, jednak na swój sposób ciekawym doświadczeniem było zobaczyć oparty na faktach, współczesny film o wierze w którym język i postawy większości bohaterów, wydawały się pochodzić wprost z wieków średnich.

Bardziej satysfakcjonującymi rodzimymi filmami okazały się być "Lęk wysokości" Bartosza Konopki i "Ki" Leszka Dawida. Oba angażujące, świetnie zagrane, mimo wszystko – może właśnie przez to, że oglądane we Wrocławiu – nie wychodziły ponad przyzwoite, troszkę za bardzo chcące się podobać, kino środka. "Lęk wysokości" z pewnością nie ucierpiałby, gdyby reżyser opowiedział tę historię w nieco mniej konwencjonalny, może bardziej kameralny sposób; z kolei "Ki" z brawurową, dynamiczną rolą Romy Gąsiorowskiej sporo traciło przez bardzo powierzchowne, sztampowe potraktowanie niemal wszystkich postaci drugiego planu.

"Arirang" - dokument Kim Ki-duka, w którym odcięty od świata zewnętrznego koreański reżyser kierując kamerę na siebie realizuje w zamierzeniu autoterapeutyczny film o przeżywanym kryzysie, niekoniecznie tylko twórczym. Zarzuca się Ki-dukowi, że zrobił film narcystyczny, wykreowany, ekshibicjonistyczny. To ostatnie to w tym przypadku trochę tak, jakby zarzucać Dumontowi, że robi brutalne kino. Ale zgadzam się również, że jest w tym filmie i narcyzm i pewna (nieunikniona) kreacja, tyle że nie postrzegam tego, jako wady. Wszystko jest tu elementem tej samej wypowiedzi. Kiedy podczas spotkania z reżyserem ktoś z publiczności zarzucił mu nieszczerość intencji ("skoro zrealizował pan ten film wyłącznie dla siebie, to co w takim razie tu robi?") ten odpowiedział, że bał się, iż straci swoich fanów – żartem, ale w sposób, który nie pozostawiał wątpliwości, że to jednak coś więcej niż tylko dowcip. W swoim całokształcie "Arirang" jest wzruszającym filmem o przyznaniu się do słabości, która niekoniecznie jest zawsze ładna i rozczulająca, składać się może na nią tak (nad)wrażliwość, rozczarowanie, jak i próżność. Szczerość Kim Ki-duka w tym, że nie cofa się przed pokazaniem tego ostatniego; z kolei pewna naiwność zarzutów, że w swojej podstawie zakładają, że przy tak osobistej wypowiedzi, jak ta zawarta w "Arirang" można oddzielić od siebie kreowane od niekreowanego, zacne od niezacnego. Nie można.

W bardzo dobrym "Meek's Cutoff", feministycznym antywesternie, amerykańska niezależna reżyserka Kelly Reichardt w oryginalny sposób przewartościowała charakterystyczną dla gatunku mitologię i właściwy jej układ ról (sił). Od innej strony - bez szału, ale co najmniej przyzwoicie – znaczne odstępstwo od ustalonych konwencji pojawiło się w kanadyjskim "Curling" Denisa Cote, w którym wprowadzenie niepokojących, zagadkowych elementów rodem z thrillera, nie znajdując swojego rozwinięcia w fabule, od początku do końca pozostawało wyłącznie na służbie dobrej dramaturgicznie historii wycofanego ze społecznego życia ojca i izolowanej przez niego córki.

Z cyklu: nowatorskie, dobrze wypadła "Pina" Wima Wendersa, bardzo ładnie wykorzystujący technologię 3D ujmujący muzyczno-taneczny dokument-panegiryk ku czci nieżyjącej przyjaciółki reżysera, choreografki Piny Bausch. Jeszcze ciekawszym eksperymentem był "zrealizowany za pomocą aparatu używanego podczas wyścigów konnych" konkursowy "Grabarz" Sandora Kardosa; przepełniona romantyczną (w literackim tego słowa znaczeniu) melancholią ballada na podstawie opowiadania Rilkego, w której nowatorska/nowoczesna forma znakomicie sprawdzała się jako sposób na opowiedzenie historii w całości zanurzonej w czasie przeszłym, w dawno minionej - a może nawet nigdy niebyłej - rzeczywistości, co działało tak na poziomie czysto wizualnym (nawet jeśli przypadkowe, to jednak - wydaje się - nieuniknione są w tym przypadku skojarzenia z malarstwem Muncha, nawet Boscha) jak i treści. Czary.

Rozgrywający się w początku XX wieku, opowiadający o luksusowych paryskich prostytutkach "Apollonide. Zza okien domu publicznego" Bartranda Bonello trochę niespodziewanie okazał się jednym z najlepszych filmów, jakie na festiwalu zobaczyłem (niespodziewanie, na seans wybrałem się przede wszystkim przez wzgląd na Hafsię Herzi – odtwórczynię roli Rym w wybitnej "Tajemnicy ziarna" Kechiche'a). "Apollonide" to jednocześnie prosty i wyrafinowany film w całości wygrany na sprzecznościach. Drobiazgowość w odtwarzaniu realiów z początku minionego wieku zderza się tu z ostentacyjną stylizacją/kreacją (najefektowniej ujawniającej się na ścieżce dźwiękowej składającej się z kilku soulowych i pop-rockowych utworów końca lat 60-tych), a świadomie mocno dwuznaczny, "męski" sposób w jaki Bonello portretuje swoje piękne, nieustannie upokarzane, uprzedmiotowiane bohaterki, idzie w parze z bardzo dużą reżyserską empatią, poczuciem winy, nawet czułością (zilustrowaną wspaniałym Nights in White Satin The Moody Blues scenę, gdy bohaterki filmu tańczą po śmierci swojej przyjaciółki, zapamiętam bardzo długo).

Przykładem znakomitego kina autorskiego były również "Człowiek z Hawru" Akiego Kaurismakiego i "Rozstanie" Asghara Farhadiego. Ten drugi, nagromadzony w Berlinie, słusznie wszem i wobec chwalony, okazał się być trzymającym w napięciu, brawurowo wyreżyserowanym dramatem, gęstym od emocji i przeciwstawnych racji świetnie poprowadzonych bohaterów. Bardzo natomiast zaskoczył ten pierwszy. Jak nie przepadałem dotąd za twórczością Kaurismakiego, tak po jego ostatnim dokonaniu zapisuję się do fanklubu. Dowcipny, pełen subtelnych filmowych i literackich nawiązań (od Kafki przez Ozu po … Kaurismakiego) "Człowiek z Hawru" to film zrobiony pod prąd - spełnione dzieło outsidera: tak pozytywny, że aż awangardowy wyraz wiary w dobroć kina i w dobroć człowieka. W tej kolejności.

7 komentarzy:

  1. "Apollonide" było jednym ze słabszych filmów, jakie widziałam na NH. Stylizacja faktycznie na plus, ale strasznie irytowały mnie te fatalistyczne i płaczliwe bohaterki, a początek był taki obiecujący. Finałowa scena tańca to już było dla mnie niestrawne i groteskowe. Te piosenki z lat 60., jakkolwiek niemalże idealnie dobrane każdorazowo do poszczególnych scen, też mi nie bardzo pasowały - jakby w tamtym czasach nie było odpowiedniej muzyki.

    A bohater "Ludzkości" nazywa się Pharaon, nie Napoleon.

    OdpowiedzUsuń
  2. Już poprawiam ten przedziwny błąd; któryś z bohaterów filmów, które ostatnio oglądałem musiał mieć tak na imię...

    Nie bardzo wiem jak się odnieść do opinii o "Apollonide". Mnie te fatalistyczne i płaczliwe bohaterki nie denerwowały, nie nazwałbym ich zresztą płaczliwymi. Wydaje mi się, że miały jednak powody, aby nie tryskać optymizmem. "Apollonide" nie jest i na pewno nie miało być historycznym kinem faktu; jest kreacją. Wprowadzenie piosenek z lat 60-tych jednoznacznie odsyła do czasów rewolucji obyczajowej, kontestacji - pewne "połączenie" ze sobą tych dwóch epok wydaje mi się oczywistym, trochę prowokacyjnym, celem reżysera. "Muzyka z tamtych czasów" nie ma tu nic do rzeczy.

    OdpowiedzUsuń
  3. Na pewno miały powody, by nie tryskać optymizmem, ale z drugiej strony nie były w więzieniu i nikt ich tam nie trzymał na siłę (wyglądało bowiem na to, że długu i tak by nigdy nie spłaciły - była to więc raczej wymówka na tkwienie w tym miejscu), stąd też ich płaczliwe zachowania typu żałobny taniec w finale filmu były dla mnie trochę groteskowym wyrazem własnej bezsilności. Te dziewczyny przypominały trochę kandydatki na aktorki ze Stage Door - dziewczyny z prowincji, które odrywały się od swoich monotonnych zajęć i przyjeżdżały z nastawieniem 'jeśli nie zrobię kariery, to być może przynajmniej znajdę męża, skoro podstawowe warunki bytowe mam już zapewnione'. Druga sprawa, film w warstwie wizualnej postawił na obraz konkretnej epoki, jak rozumiem, chcąc przez to przekazać nieco bardziej uniwersalne przesłanie i to dla mnie wypadło średnio. Poza tym nigdy nie uwierzę w filmy zderzające się z tematem kobiecej emancypacji, które robi mężczyzna.

    OdpowiedzUsuń
  4. "(...) ich płaczliwe zachowania typu żałobny taniec w finale filmu były dla mnie trochę groteskowym wyrazem własnej bezsilności".

    One po prostu tańczą, nawet nie jestem pewien czy ktoś tam płacze. Niemniej smutek wpisany w tę scenę w pierwszej kolejności odnosi się do śmierci ich przyjaciółki, nie znajduję w tym nic groteskowego. Co mi się bardzo podobało w "Apollonide" to że - w przeciwieństwie do Ciebie np. - Bonello nie osądza bohaterek, niemal całkowicie pomijając kwestie motywacji, wyborów, innych opcji. Może i ten ich niekończący się dług był z ich strony pewną wymówką, ale to niczego nie przesądza. To, co interesuje reżysera to uprzedmiotowienie kobiecych bohaterek, sprowadzenie ich wyłącznie do roli dostarczycielek przyjemności, atrakcyjnych ciał, często przy jednoczesnym traktowaniu ich jak podludzi (scena, w której jedna z dziewczyn czyta - prawdziwe! - studium antropologiczne na temat prostytutek pokazuje zresztą wyraźnie, że stosowanie przy ocenie bohaterek współczesnych kryteriów i porównań jest trochę chybione).

    Często akcentowana męska (należąca do reżysera) perspektywa jest w tym filmie bardzo ważna, żeby nie powiedzieć kluczowa. Bonello nigdy nie zapomina tu jak piękne, pociągające są jego bohaterki, a jednocześnie przedstawia pożądanie, które wzbudzają jako źródło wymierzonej w nich nieustannej opresyjności, czasem przybierającej bardzo drastyczne formy. Wbrew pozorom to nie jest film dotyczący wyłącznie kobiet. Wymierzony jest w tą brzydszą płeć.

    OdpowiedzUsuń
  5. Bardzo mi się podoba, co napisałeś o "Koniu turyńskim". Nie widziałem żadnego filmu Tarra właśnie dlatego, że czegoś takiego się boję zobaczyć. "Kompleks Tarkowskiego".

    OdpowiedzUsuń
  6. A ja mimo wszystko na pewno jeszcze sięgnę po coś Tarra. "Koń turyński" to nie moje kino, nie moja estetyka, ale - wydaje mi się - było w tym filmie coś osobnego, szczerego w swoim pesymizmie, co w mniej pompatycznym wydaniu może (nie musi) mi się spodobać.

    OdpowiedzUsuń
  7. Marcin, nie bierzesz pod uwagę, że ta posępność na swój sposób hipnotyzuje, przyciąga. Łatwiej się ją ogląda niż o niej pisze.
    I nie ma tam nic z kompleksu Tarkowskiego, poza długimi ujęciami,(pierwsze filmy przypominają obrazy Cassavetesa).
    To kwestia nastawienia. Albo dajesz obrazowi szansę, ale skreślasz z listy, bo z góry coś zakładasz.
    Nie bądźmy Patrykami:)Pozdr

    OdpowiedzUsuń