Mój faworyt wśród kryminalnych filmów Davida Mameta. Od bardzo dawna, choć oglądany po latach, mocno przesiąknięty oldskulowym stylem wczesnych lat 90-tych, "Homicide" długo sprawiać może wrażenie niemal b-klasowego filmu policyjnego. Co wzmacniane jest zwłaszcza przez charakterystyczny dla wczesnego Mameta (podobnie jest w przypadku "Domu gry") styl, w myśl którego z ekranu bije duża doza naiwnej, nieautentycznej dosłowności. Sztuczność przejawiająca się w sposobie w jaki aktorzy wypowiadają swoje kwestie. Ale jw., to nie nieporadność – ani reżyserska, ani aktorska – ale metoda; wywodząca się oczywiście z teatru, a swoje uzasadnienie znajdująca w tej najważniejszej, ideologicznej warstwie jego kina. Rzeczywistość u Mameta to świat gry, ciągłej manipulacji i wielopoziomowego kłamstwa. Bardzo typowy dla kina gatunkowego zestaw, który – w swoich najlepszych filmach - wznosi on na wyższy poziom, ponad konwencję.
Jego uwikłani - i dopiero wikłający się - w grę bohaterowie swoimi korzeniami tkwią nie tyle w sensacyjnym gatunku (we wszystkich tych heist movies, z których schematu często czerpie), co w socjologicznych teoriach przedstawiających człowieka jako aktora odgrywającego kolejne role w interakcjach i poprzez interakcje z innymi. Tyle że u Mameta teatr życia codziennego podszyty jest zawsze bezwzględnością i cynizmem: celem nie jest społeczna akceptacja, ale korzyść i dominacja. "Homicide" tym wyróżnia się na tle jego innych filmów, że o ile w takim "Domu gry" czy – zwłaszcza - "Hiszpańskim więźniu" gra/kłamstwo w swoich rozmiarach już niejako na starcie spychały wszystkie inne elementy życia społecznego na bok, co nieco neutralizowało ich pesymistyczny wydźwięk, o tyle w tym - dopiero zepchną. W bolesny sposób.
Już od pierwszych minut Mamet tak opowiada tu historię, aby podkreślić podział przedstawionego świata na grupy, których wyznacznikiem jest przynależność rasowa (etniczna i religijna), by następnie uczynić z tego podstawowego elementu tworzącego tożsamość człowieka coś podrzędnego względem gry o swoje, coś, co jak wszystko inne podlega manipulacji. Najważniejszej roli w grupie nie pełni tu wspólna kultura, historia, wiara, ale wspólne interesy, wspomniana wyżej korzyść. Brzmi może sucho, ale na ekranie – w historii granego przez Joe Mantegnę policjanta, którego śledztwo w sprawie zabójstwa starej Żydówki prowadzi do coraz bardziej desperackiej próby powrotu do wcześniej odrzuconego kulturowego dziedzictwa – wypada przejmująco. I bardzo gorzko. U Mameta siłą rzeczy zawsze ktoś przegrywa na całej linii, ale rzadko z podobnym spustoszeniem po drodze: w żadnym innym filmie tak dobitnie – i bezwzględnie - nie obdzierał on swoich bohaterów ze złudzeń co do natury rzeczywistości, dobra i zła, jak tu, w dwóch ostatnich aktach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz