
Jego uwikłani - i dopiero wikłający się - w grę bohaterowie swoimi korzeniami tkwią nie tyle w sensacyjnym gatunku (we wszystkich tych heist movies, z których schematu często czerpie), co w socjologicznych teoriach przedstawiających człowieka jako aktora odgrywającego kolejne role w interakcjach i poprzez interakcje z innymi. Tyle że u Mameta teatr życia codziennego podszyty jest zawsze bezwzględnością i cynizmem: celem nie jest społeczna akceptacja, ale korzyść i dominacja. "Homicide" tym wyróżnia się na tle jego innych filmów, że o ile w takim "Domu gry" czy – zwłaszcza - "Hiszpańskim więźniu" gra/kłamstwo w swoich rozmiarach już niejako na starcie spychały wszystkie inne elementy życia społecznego na bok, co nieco neutralizowało ich pesymistyczny wydźwięk, o tyle w tym - dopiero zepchną. W bolesny sposób.
Już od pierwszych minut Mamet tak opowiada tu historię, aby podkreślić podział przedstawionego świata na grupy, których wyznacznikiem jest przynależność rasowa (etniczna i religijna), by następnie uczynić z tego podstawowego elementu tworzącego tożsamość człowieka coś podrzędnego względem gry o swoje, coś, co jak wszystko inne podlega manipulacji. Najważniejszej roli w grupie nie pełni tu wspólna kultura, historia, wiara, ale wspólne interesy, wspomniana wyżej korzyść. Brzmi może sucho, ale na ekranie – w historii granego przez Joe Mantegnę policjanta, którego śledztwo w sprawie zabójstwa starej Żydówki prowadzi do coraz bardziej desperackiej próby powrotu do wcześniej odrzuconego kulturowego dziedzictwa – wypada przejmująco. I bardzo gorzko. U Mameta siłą rzeczy zawsze ktoś przegrywa na całej linii, ale rzadko z podobnym spustoszeniem po drodze: w żadnym innym filmie tak dobitnie – i bezwzględnie - nie obdzierał on swoich bohaterów ze złudzeń co do natury rzeczywistości, dobra i zła, jak tu, w dwóch ostatnich aktach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz